Był to jeden z tych długich, nieco zbyt jak na wampirze standardy
słonecznych dni, które Abran miał spędzić w większości na obowiązkowych
obchodach pacjentów już przyjętych i badaniu tych, którzy przyjęci być
dopiero mieli. Od rana zdążył przyjąć już dwa przypadki złamanych
dziecięcych kończyn, jedną paskudną grypę i coś, co wyglądało jak
początki zapalenia płuc (i było bardzo podejrzane, biorąc pod uwagę
fakt, że od co najmniej dwóch tygodni temperatura ani razu nie spadła
poniżej osiemnastu stopni w skali Celsjusza). A popołudnie zapowiadało
się jeszcze ciekawiej.
Zbliżała się właśnie pora lunchu, kiedy mężczyzna opuścił swój
niewielki, niemalże sterylnie czysty gabinet, zamykając za sobą drzwi
tak cicho, jakby obawiał się, że byle głośniejsze trzaśnięcie mogłoby
sprowadzić na niego katastrofalne w skutkach nieszczęście - lub gorzej,
gniew przełożonego - i jak gdyby nigdy nic ruszył na obchód.
Nie był w mieszkaniu od ponad czterdziestu ośmiu godzin i zaczynał już
powoli odczuwać skutki nocowania na kozetce w gabinecie dwie noce z
rzędu, jednak szybko odsunął od siebie myśli o zmęczeniu, przywołując na
twarz tak wszystkim dobrze znany uśmiech. Wieczorem zajrzy do
Stephanie, jednej ze swoich żywicielek, i nazajutrz będzie jak nowo
narodzony.
Jedną z jego pacjentek, przyjętych wieczorem poprzedniego dnia, była
siedemnastolatka ze skręconą kostką, odeskortowana do szpitala przez
koleżankę, która z samego rana pojawiła się ponownie, by dotrzymać
poszkodowanej towarzystwa. Abran przejrzał szybko kartę chorej, po czym
obdarzył ją ciepłym uśmiechem kogoś, kto ma do przekazania same świetne
nowiny.
- Dobre wieści, Sophie - oznajmił pogodnie. - Wygląda na to, że to nic
poważnego, i już niedługo będziesz mogła wrócić do domu. Muszę cię
jednak zabrać na jeszcze jedno prześwietlenie, żeby mieć pewność. Potem
będziesz mogła zadzwonić do taty i powiedzieć, kiedy wracasz do domu.
Powinien o tym wiedzieć.
<Tadaaam. Sophie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz