sobota, 29 października 2016

od Roy'a - CD Ӧykü

- Czemu nie? I tak nie mam nic do roboty. - powiedziałem z uśmiechem. Na twarzy Ӧykü ukazał się duży uśmiech. Cieszę się, że mogę z nią spędzić tyoe czasu.
- Mam nadzieję, że będziemy się świetnie bawić. - powiedziała po chwili.
- Z tobą w towarzystwie nie ma miejsca na nudę. - powiedziałem.
Nagle na niebie księżyc oraz gwiazdy przysłoniła wielka chmura. Powietrze stało się inne. Czyżby ulewa?
Nie myliłem się. Już po chwili z nieba zaczęły lecieć wielkie krople deszczu. Nie daleko usłyszałem huk pioruna. Szykuje się coś większego aniżeli zwykła ulewa.
Szybko ściągłem z siebie kurtkę i zrobiłem z niej nad głową Ӧykü zastępczy 'parasol'.
- Musimy się gdzieś schować. Niedaleko jest mój dom. Przeczekamy tam chwilę. - nie czekałem na odpowiedzieć tylko szybko pociągnąłem Ӧykü za sobą i udałem się w stronę mojego domu.
*Magia czasu*
Szybko wbiegłem z dziewczyną do domu. Dobrze, że babcia jest aktualnie w Szkocji.
- Przeczekamy tu do końca burzy. Rozfość się. - powiedziałem zapalając światło, lecz już po chwili wyleciały korki. "Świetnie.." pomyślałem.
- Zapowiada się naprawdę ciekawie...- Ӧykü zaśmiała się nerwowo.
- Masz rację... Idę sprawdzić korki. - otworzyłem szafkę stojącą koło wieszaka na kurtki i wyjąłem z niej dwie latarki. - Trzymaj. - podałem przedmiot dziewczynie.
Udałem się w stronę piwnicy. Otwarłem skrzynkę i zacząłem skanować jej zawartość. Niestety nie miałem zamiennika uszkodzonego korka.
Wzdychnąłem ciężko. Zamknąłem skrzynkę i udałem się w stronę kuchni, jednak znając moje szczęście oczywiście potknąłem się na schodach i z impetem spadłem na zimny cement piwnicy. Spadłem akurat na plecy. Super...
- Roy, wszystko w porządku?! - usłyszałem przestraszony głos Ӧykü.
- Sam nie wiem... Chyba nabiłem se porządnego sińca... - wstałem obolały, chwyciłem latarkę i ponownie zacząłem wspinać się po schodach, które zdawały się śmiać z mojego nieszczęścia.
Będąc w kuchni otworzyłem szafkę ze świecami i zacząłem każdą z nich zapalać. Poroznosiłem jedyne źródła światła po domu, jednak wchodząc do salonu Ӧykü podeszła do mnie i zaczęła wypytywać się o mój stan.
- Na pewno wszystko OK? - zapytała się jeszcze raz.
- Tak, tylko plecy bolą mnie od tego upadku... Mogłabyś mi pomóc i wetrzeć w nie maść? - zapytałem z lekkim bólem w głosie.
- Jasne nie ma problemu... Połóż się na kanapie. Gdzie masz tą maść? - zapytała z troską.
- W trzeciej szafce od strony lodówki. - powiedziałem i zacząłem ściągać koszulkę.

Ӧykü??

od Ӧykü - CD Roy'a

Naleśniki smakowały Roy'owi z czego się ucieszyłam. To co powiedział, że przy mnie czuję potrzebny i mniej odepchniety od innych ucieszyło i to bardzo, bardziej niż jaka kolwiek inna rzecz. Koniec końców wylądowaliśmy w kręgielni ze wspaniałym humorem. Raz wygrywał Roy, a po ten ja. Owiec końców był remis.
- Skoro remis to ty zostałeś księciem, a ja ponownie księżniczka. Czyli mam kogo równego moja rangą - uśmiechnęłam się. Przegraliśmy buty, oddaliśmy je i zapłaciliśmy. Oczywiście Roy za wszystko zapłacił bo mi nie pozwolił. Zapadła noc, lampy się już zapaliła, a my mieliśmy jeszcze dużo czasu. Było wcześnie, a niebo było już pokryte ciemnym granatem z kwiazdami i księżycem w tle. Każdy podmuch wiatru przypominał o tym, że trzeba się grubiej ubierać, a jesień niedługo się skończy i przyjdzie zima, a wraz z nią śnieg.
- Roy co robisz w Halloween? - spytałam się, zwracając wzrok na niego.
- Pewnie nic, a co? - uśmiechnęłam się.
- A co byś powiedział na mały wypad. Chodzi mi dokładnie, czy nie chciałbyś pójść ze mną na uczelnię i festyn, który się tam odbędzie na Halloween? Oczywiście nie musisz iść ze mną. - tegoroczny festyn jaki odbywał się na mojej uczelni miał zabić nowych uczniów, a w dodatku umilić nam pobyt w szkole. Nie widziałam w ty. zbytnio sensu, ale no cóż. Czasami małe atrakcje się przydadzą.

<Roy???>

piątek, 28 października 2016

od Roy'a - CD Ӧykü

- Są świetne księżniczko. - zażartowałem zajadając się naleśnikami. Ӧykü uśmiechnęła się i zabrała się za swoją porcję.
Jedząc naleśniki żartowałem z Ӧykü. Przez cały czas odkąd ją poznałem, czuję się... Inaczej... Nie potrafię opisać tego uczucia... Nie ważne po prostu czuję się mniej osamotniony.
Wpadłem w zadumę.
- Coś nie tak? - usłyszałem zatroskany głos dziewczyny.
- Nie, wszytko OK. Po prostu odkąd cię poznałem czuję się mniej odepchnięty od innych... Czuję się potrzebny... Sam nie wiem... - powiedziałem lekko zmieszany. Czy dobrze zrobiłem mówiąc jej o tym? - Zapomnij o tym co powiedziałem... - powiedziałem po chwili. Dokończyłem jedzenie po czym ruszyłem wyrzucić plastikowy talerz.
- To jak? Idziemy? - odwróciłem się w stronę Ӧykü.
- A gdzie na przykład?
- Sam nie wiem... Na kręgle? Na mój koszt.
- Co ty miliarder czy jak? - usłyszałem lekko podburzony głos dziewczyny.
- Nie. Większość pieniędzy dostaję za obrazy lub animacje. To jak? Na kręgle?
- I tak pewnie nie mam wyjścia.. na kręgle.
Idąc przez ulicę rozmawialiśmy na przeróżnie tematy. To o naleśnikach to o sztuce... Zdarzył się nawet temat o wilkołactwie.
*Zrobię time skip. Oke? :') *
Będąc już w budynku zamówiliśmy kilka napoi oraz odebraliśmy obuwie. Usiedliśmy w swoim przedziale i zaczęliśmy nasz mały 'meczyk'. Raz to ja byłem na prowadzeniu, raz Ӧykü.


Ӧykü??? (Plz wróć do mnie weno ;-; )

od Wincentego - CD Reia

Wincenty już otwierał usta, by udzielić swojemu nowemu znajomemu odpowiedzi na to dosyć osobiste pytanie, ale nagle zamiast słów z jego gardła po raz kolejny dobył się przeciągły syk, bo właśnie w tym momencie igła białowłosego pierwszy raz przeszyła skórę przy brzegu rany. Resztę operacji ghul skwitował cichym acz dobitnym bliackij parazit doprawionym kilkoma innymi równie uroczymi wyrażeniami, cały czas wbijając wzrok w mur przed siebie...nie żeby czuł się nieswojo, czy tym bardziej słabo obserwując ruchy igły. Nie nie, ależ skąd. Po prostu nie chciał, o. Już i tak wszystko czuł, więc nie widział potrzeby jeszcze w dodatku oglądać.
- Wracając do twojego pytania - mruknął chrapliwie, gdy najgorsze było za nim i Reiowi zostało już tylko zakończenie szwu. Czuł się w pewien sposób zobowiązany do udzielenia mu odpowiedzi; wampir mógł przecież zwyczajnie go zostawić samemu sobie, a jednak postanowił mu pomóc. Miał u niego dług. - Płatnym zabójcą zostałem, by jakoś zarobić na pierwsze miesiące życia w Chicago. Rozumiesz, jako ghul mogłem połączyć przyjemne z pożytecznym i dostawać pieniądze za coś, co i tak bym robił. - Uśmiechnął się blado. - Trochę jak jakiś pisarz albo malarz.
- To całkiem zrozumiałe - stwierdził w odpowiedzi wampir dyplomatycznie, nie odrywając spojrzenia od swojego obecnego zajęcia, które polegało na wycieraniu zakrwawionych narzędzi i wrzucaniu ich naprędce do torby.
- Powinniśmy się stąd zwijać, nie sądzisz? - zagadnął, gdy skończył. - Jeśli ktoś nas w takim stanie zobaczy, może być dosyć nieciekawie.
Wincenty przyznał mu rację, bo faktycznie, zostanie nakrytym przez jakiegoś przypadkowego przechodnia, który narobi wystarczająco wiele rabanu, by ściągnąć gliny, nim zdążyliby go uciszyć, było ostatnim, na co miał w chwili obecnej ochotę. Zwłaszcza że wyjątkowo bardzo nie uśmiechało mu się w tym momencie bieganie. 
Pozwolił więc pomóc sobie wstać i opierając się na ramieniu wampira, wyszedł chwiejnym krokiem wraz z nim z zaułka, upewniwszy się przedtem, że zapięty płaszcz na pewno ukrywa wszystkie ślady tej małej potyczki - zwłaszcza krew. Szli w miarę powoli, starając się trzymać mniej uczęszczanych uliczek i zwracać na siebie jak najmniej uwagi, co wcale nie było takie łatwe.
- A czy ja mogę wiedzieć - zagadnął w pewnym momencie Wincenty, chcąc jakoś przerwać ciszę, która między nimi zapadła - dlaczego istota taka jak wampir postanowiła zająć się żonglowaniem na ulicy? Nie zrozum mnie źle, bardzo proszę, po prostu zawsze myślałem że wolicie raczej innego rodzaju rozrywki...

<Rei? ^^>

od Marka - CD Thomasa

Mężczyzna stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu, wpatrując się w miejsce, w którym sylwetka zabieganego chłopaka przemknęła mu ostatni raz. Niedługo po tym, gdy ruszył biegiem przez ulicę, zniknął w tłumie.
— Psujesz mi reputacje. — Stwierdziła, machając lekko smyczą, by Marnie kontynuował marsz. Mark bez problemu dotrzymywał jej kroku.
— Nie ma za co.
— Racja, nie ma. — Kolejne przekomarzanki rodzeństwa, dwa Labradory szły równo z sobą. Zdawałoby się, że również ze sobą rozmawiały... Czyżby kogoś tu obgadywały? Dalsza droga do mieszkania nie przyniosła zbyt wielu wrażeń, wyglądało nawet na to, że rodzeństwo nie doświadczy nawet tym razem kąpieli w błocie, które tak ochoczo oferują samochody innym przechodniom. Po paru minutach faktycznie stali już przed kolejnym ponuro wyglądającym budynkiem, który Mark zwykł nazywać swoim domem. Prędko otworzył drzwi swoją kartą elektroniczną, przeprowadził siostrę bezpiecznie przez kilka schodków w górę i żwawo wsiedli oboje do windy, wpierw wprowadzając psy. Okazuje się, że wieczorem mało kto wzywa windę do góry – wszyscy siedzą już w domach. No i dobrze. Mężczyzna poradził sobie ze wciśnięciem guzika bez najmniejszego problemu, a wcisnął go w zasadzie na ślepo. Pamięta jego położenie na pamięć.
— No, jesteśmy. — Westchnął, wychodząc z windy zaraz po usłyszeniu charakterystycznego dzwonka. Drzwi do jego mieszkania były zaraz przy niej, dosłownie osiem metrów do przejścia... prędko wyciągnął więc z tylnej kieszeni kluczyk i otworzył je na oścież. Pierwsze wbiegły psy, dopiero potem Elise i Mark.
— Zapomnieliśmy o czekoladzie. — Mruknęła zaraz po zdjęciu butów. Brzmiała na dość zawiedzioną, choć była to faktycznie gra.
— Oj, nie marudź. — Napuszył się mężczyzna, ściągając z siebie kurtkę i wieszając ją na pierwszym lepszym oparciu fotela. Zaraz po tym ruszył do kuchni przebierać w szafkach. — Zaraz ci dam. — Dokończył, otwierając kolejną szufladę i wyciągając z niej wszelką zawartość. — Mam. — Powiedział w końcu, podnosząc triumfalnie ciemnobrązowe pudełko. Otworzył je i połamał całą, trzystugramową tabliczkę mlecznej czekolady. Wsypał ją rzecz jasna do miski – którą swoją droga wyjął prosto z suszarki i tylko przetarł lekko ręcznikiem – i podsunął prosto pod rękę siostry. — Masz.
— Dzięki. — Uśmiechnęła się, zagryzając słodkości. — Ile mamy czasu?
— Z jakąś godzinę. — Stwierdził, spojrzawszy na zegarek. W odpowiedzi otrzymał właściwie tylko zrezygnowane westchnienie, któremu towarzyszyło również doniosłe jęknięcie Roca. Pies właśnie w tej chwili postanowił teatralnie położyć się na środku pokoju. „Patrz, nudzę się". Mężczyzna od razu zszedł z siedzenia i podszedł do niego, aby wymechrać psiaka... nie, żeby w tej chwili miało to być aż tak istotne.
— To co... zjem czekoladę i idziemy? — Spytała, wkałdając kolejną słodką kostkę do ust.
— Ta.
— No... to już. — Połknęła resztę. — Dzięki.

Zanim Mark się obejrzał, oboje byli już z powrotem w parku. Robiło się już coraz ciemniej, a rozglądając się dookoła można było dostrzec, iż tak naprawdę dopiero teraz między drzewami zbierają się konkretne grupy ludzi... już nie tylko psiarzy, a także wszelakiego rodzaju osób – ktoś wspomniałby tu pewnie o pewnym paradoksie, ale my może zostawmy anomalie w spokoju. Część ze schodzących się ludzi była normalna... pewnie po prostu wracali do domów lub szli do pracy. Większość jednak przyszła tu w celu, który Markowi i Elise był oczywiście znany. Sporo z nich z resztą otwarcie o tym między sobą mówiła. Bo czemu nie? Są wśród swoich. Tylko pojedyncze jednostki stały z boku, do których rodzeństwo jednak nie należało. Mark w gruncie rzeczy miał już zamiar dołączyć do jednej z utworzonych grup... wydawała mu się całkiem sympatyczna, dostrzegł w niej z resztą paru swoich znajomych – czy to ze studiów, czy też poprzednich pełni, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
Spojrzał w róg parku, gdzie właśnie mignęła przed nim znajoma twarz. Może nie tak znana, jak tamte, ale z jakiegoś powodu wybrał właśnie , od tamtych. Bez dalszej zwłoki pociągnął za sobą siostrę w kierunku chłopaka, który wcześniej niemal stratował jego siostrę na chodniku.
— Widzimy się ponownie. — Zawołał wpół drogi. Humor faktycznie mu dopisywał, teraz tym bardziej... mimo zbliżających się bólów przemiany, które w zasadzie zaczynał już powoli odczuwać. Według zegarka została jeszcze godzina do oficjalnej pełni.

<Thomas? Błagam, nie Marek ;_;>

środa, 26 października 2016

od Sebastiana

Latem noc w Chicago zapadała dość późno, a księżyc zdawał się rozleniwiać na tyle, że niemal nie chciało mu się wspinać co wieczór na rozgwieżdżone niebo. Ulice miasta, tak te duże i popularne wśród mieszkańców i turystów, jak i te mniejsze, boczne, rozbrzmiewały gwarem rozmów i śmiechów, muzyką, szumem samochodów; nagrzane za dnia słońcem powietrze zdawało się wtedy dosłownie wibrować energią, tętnić ciepłem sączącym się z restauracji i kafejek wraz z przyjemnie jasnym światłem neonowych napisów, wabiących klientów jak ćmy.
Sebastian nie przepadał za latem - doświadczył już w życiu wystarczająco dużo upałów, tych irackich i afganistańskich, by mieć ich serdecznie dość aż do śmierci. Od lat znacznie bardziej odpowiadały mu chłodne powietrze i niska temperatura; jesień i wczesna zima zdecydowanie królowały na jego prywatnym podium pór roku, w przeciwieństwie do zajmujących na nim najniższe, bo ostatnie miejsce, tak ukochanych przez większość ludzi dni ciepłych. Był jedną z niewielu znanych sobie osób - żeby nie powiedzieć "jedyną" - które naprawdę lubiły momenty, gdy czerwona kreseczka na staromodnym termometrze wiszącym za oknem w kuchni spadała poniżej dwunastu stopni w skali Celsjusza, Doran bowiem najlepiej czuł się w jesiennym płaszczu i stosunkowo cienkim szaliku, który dawno temu dostał w prezencie od matki. Latem z kolei chcąc nie chcąc musiał zadowolić się wytartymi już nieco gdzieniegdzie jeansami i zwykłą flanelową koszulą w kratę. Nigdy nie lubił jakoś specjalnie się wyróżniać, nie na tym zresztą polegała jego praca, a i wygoda, wraz z idącą z nią w parze swobodą ruchów, w zawodzie najemnika może zostać uznana za dość istotną.
James Bond i jego wiecznie perfekcyjny, skrojony na miarę garnitur za trzy tysiące funtów mogli pójść się wypchać swoją jawną nierealnością.
Antykwariat Wincentego mieścił się, na całe szczęście, na nieco cichszej niż reszta dzielnicy ulicy, i trzeba przyznać, że Sebastian odetchnął z prawdziwą ulgą, gdy znajomy dźwięk dzwoneczka zamontowanego na drzwiach, wraz z ich, nadchodzącym chwilę później, cichym trzaskiem, odciął go niemal całkowicie od męczącego hałasu miasta. Nieco zatęchłe powietrze, przesiąknięte kurzem i zapachem staroci, zdawało się skutecznie wyciszać irytację, która narastała w nim od samego rana.
Wincentego nie było co prawda nigdzie w zasięgu wzroku, znali się już jednak wystarczająco długo, by Doran wiedział, że ghul z pewnością gdzieś tu siedzi.
- Wyłaź - jego głos zazgrzytał nieprzyjemnie w ciszy sklepu, a buty skrzypnęły o starą podłogę, gdy mężczyzna ruszył z wolna między regałami. - Mamy zlecenie które może ci się spodobać, a ja nie zamierzam marnować całego wieczora w towarzystwie zakurzonych antyków.

<Post napisany u Mariana to zawsze najlepszy post. :') >

od Ӧykü - CD Roy'a

Zabawa liśćmi zamiast śniegu, była zabawna i to mega. Ostatecznie to ja wygrałam z liśćmi w głowie. Do okoła było pełno kolorowych liści, ale w moich włosach można też było je też znaleźć. Ostatecznie Roy pomógł mi je wyciągać. Zajęło nam to trochę, jednak opłaciło się.
- Dziękuję ci - uśmiechnęłam się i spojrzałam na niego. - Zasłużyłeś na nagrodę za pomoc królowej - podeszłam bliżej i dałam mu buziaka w policzek. Na twarzy chłopaka pojawiły się rumieńce, a ja roześmiałam się. - Skoro ty zabrałeś mnie tutaj to i ja zabiorę ciebie gdzieś - uśmiechnęłam się. Chwyciłam za rękę chłopaka i zaciągnęłam za sobą. Wzięłam go na najlepsze crepsy jakie kiedy kolwiek w życiu jadłam. Poprosiłam, aby usiadł sobie na ławce i poczekał na mnie, a ja podeszłam po crepsy. Wzięłam naleśnika z bananem i truskawkami, nutellą i polewą czekoladową i po jednej połowie była bita śmietana. Wzięłam tylko na jednej stronie bitą śmietanę, bo nie wiedziałam czy Roy lubi. Dla siebie wzięłam podobne z tym, że było więcej owoców i bitej śmietany. Zapłaciłam i chwyciłam oby dwa w ręce.
- Proszę to dla rycerza, który uratował mnie z liści we włosach - podałam mu i uśmiechnęłam się szeroko. Dzisiejszego dnia nie mógł mi nikt zepsuć, a bynajmniej miałam taką nadzieję.
- I jak smakuje ci?

Roy???

od Darcy'ego - CD Margaret

Darcy przysiadł na jednym z krzeseł ustawionych przy niewielkim stoliku kuchennym, zupełnie jakby nie był do końca pewien, czy z jakiegoś nieznanego mu na chwilę obecną powodu nie powinien jednak przypadkiem pozostać w pozycji stojącej. Obserwował współlokatorkę zajmującą się lodówką i jej marną zawartością.
- Nie, nie, dziękuję - odparł szybko, pozwalając sobie na blady, jakby skruszony uśmiech. - Już jadłem. Ale ty sobie nie żałuj.
Przez dłuższą chwilę czuł wyrzuty sumienia, że nie zostawił wczorajszego spaghetti dla Margaret; z pewnością była znacznie bardziej zmęczona i głodna, a on mógł się bardzo łatwo obejść bez ciepłej kolacji, zadowalając litrem herbaty i kanapką z serem i sałatą, którą jedna z jego podwładnych w porze lunchu zakopała w jego torbie z nadzieją, że nie zostanie zauważona. No ale cóż, mleko się już rozlało, nie było najmniejszego sensu nad nim płakać, prawda?
Jeszcze moment koczował na odrapanym już z lekka krześle, przyglądając się, jak Margaret robi sobie jajecznicę - czy też raczej jej składniki - i z pewnością wyglądał przy tym jakby w tak prozaicznej czynności, jaką było najzwyklejsze w świecie przygotowywanie ciepłej kolacji z jadalnych resztek, które jakimś cudem ostały się w niemal kompletnie zapomnianej przez świat i ogołoconej z pożywienia lodówce, nagle zauważył coś nadzwyczaj intrygującego. Dopiero gdy jajka, resztka wędliny i coś, co po zamknięciu prawego i przymrużeniu lewego oka wyglądało na nawet stosunkowo świeży szczypiorek wylądowało na patelni, Darcy przypomniał sobie nagle, że przecież ma jeszcze raport z ostatniego tygodnia do napisania. Czym prędzej mruknął więc coś, co w zamierzeniu miało zabrzmieć jak "zaraz wracam" i ewakuował się z kuchni.
Zalęgnięcie się w kącie kanapy z zagrzanym już nieco od spodu laptopem na kolanach i skończenie wszelkich formalności, jakie co każde siedem dni stawiało przed nim szefostwo, zajęło mu niemal pół godziny. Margaret w tym czasie zdążyła najwyraźniej zmieść cały talerz jajecznicy i wspaniałomyślnie zrobić herbatę nie tylko sobie, ale i swojemu roztrzepanemu współlokatorowi.
- Kochana jesteś, dziękuję - Darcy posłał jej jeden ze swoich z lekka zawstydzonych uśmiechów, z niekłamaną wdzięcznością przyjmując kubek i w tym samym czasie drugą ręką zamykając laptop, który już w następnej chwili wylądował bezpieczny na stoliku do kawy. - Hakerzy uwielbiają ostatnio nasze serwery i dostarczają mi masy papierkowej roboty, ale szef pewnie właśnie otwiera maila ze świeżo skończonymi protokołami, więc teraz mogę z czystym sumieniem poobijać. Masz może ochotę na seans starego, dobrego science-fiction?

<A więc Star Trek.>

poniedziałek, 24 października 2016

od Roy'a - CD Ӧykü

- Cieszę się, że ci się podoba. - Powiedziałem i podszedłem do jednej z kupek z liści. - Szkoda tylko, że nie ma teraz zimy... - powiedziałem odwrócony tyłem do dziewczyny. Przykucnąłem o nabrałem w garść sporą ilość liści.
-Dlaczego tak sądzisz? - dziewczyna niczego nieświadoma nadal podziwiała widok.
- A nic tak po prostu sobie myślę, że... - podszedłem cicho do Ӧykü. Nachyliłem się nad jej uchem. - Po prostu sądzę, iż tak byłoby fajniej zrobić ci na złość! - uśmiechnąłem się wrednie i rzuciłem jej na włosy zebrane wcześniej liście.
- Toś ty taki?! - Ӧykü rozbawiona zabrała liście leżące na ziemi. - Chcesz wojny to ją masz! - Zaczęła nimi miotać we mnie.
W ten oto sposób zaczęła się zaciekła walka o dominację i miano "Króla liści" . Przez pół godziny zrobiliśmy większy harmider niżeli piętnaście przedszkolaków w ciągu dwóch godzin.
Liści było pełno, a zwłaszcza we włosach Ӧykü.
- Dobra starczy tego! Kłaniam się nisko Waszej Ekscelencji!- powiedziałem kłaniając się teatralnie przed dziewczyną.
- Widzisz? Ha! Wygrałam! - Dziewczyna ostatni raz rzuciła we mnie liśćmi po czym głośno się roześmiała.
- Ha ha. Bardzo śmieszne. Normalnie koń by się uśmiał. Ha ha... - przewróciłem oczami. Podszedłem do dziewczyny i zacząłem wyciągać jej liście z włosów. - Pomogę Ci...


Ӧykü???

od Ӧykü - CD Roy'a

Pomimo tego, że się uparłam to i tak nic dobrego z tego nie wyszło. Chłopak był tak samo uparty jak ja. Pomimo tego, że usiadłam i nie miałam zamiaru wyjść, zostałam zmuszona siłą. Zgodziłam się, aby pójść z nim pod warunkiem, że odstawia na ziemię i pozwoli mi się przebrać. Nie tylko ja musiałam się przebrać, ale też i również on sam.
- To może niech każdy się z nas przebierze i spotkamy się za godzinę koło fontanny przy parku. Co ty na to? - spojrzałam się, a on pomyślał przez chwilę.
- Zgadzam się - pożegnaliśmy się, a ja wzięłam się za przesłanie. Kompletnie nie wiedziałam co na siebie założyć. Wreszcie zdecydowałam się i szybko założyłam na siebie to co chciałam. Zwierzaki zostały w domu, a ja wyszłam. Nie chciałam się spóźnić, a mogłam gdybym się nie pospieszyła. Przy fontannie spotkaliśmy się w tym samym momencie.
- Hej- wypowiedzieliśmy w tym samym czasie co doprowadzili do śmiechu.
- To jak idziemy? - podał mi rękę, a ja ją chwyciłam i poszłam za nim. Ludzie do okoła patrzyli na nas bardzo dziwnie, a ja sama nie wiedziałam dlaczego. Przyłożyłam się bliżej do chłopaka, a on spojrzał na mnie pytająco.
- Mogę zostać blisko ciebie? Trochę przeraża mnie ich wzrok - on się ciepło uśmiechnął.
- Możesz - powiedział cicho, a ja się uśmiechnęłam. Przed dotarciem do miejsca, Roy zawiązał mi oczy husteczka. Jak mi ją rozwiązał przede mną ukazała się przepiękna panorama. Było co dopiero popołudnie, ale przez porę roku wszystko wyglądało przepięknie. Byliśmy w parku pomiędzy drzewami z pięknymi kolorowymi liśćmi. Pojedyncze liście spadały wyglądają przy tym jakby tańczyły.
- Jaki pięknie! - uśmiechnęłam się od ucha do ucha. - Dziękuję - spojrzałam na niego, a on odwzajemnił uśmiech.


<Roy???>

od Roy'a - CD Ӧykü

- W zasadzie to miałem w planach dalszego poszukiwania Ciebie, ale skoro już się odnalazłaś mam wolny dzień. - powiedziałem i uśmiechnąłem się ciepło. - Mam coś dla ciebie. - powiedziałem nabierając łyka kawy do ust.
- Roy, naprawdę nie musisz... - Ӧykü nerwowo pokręciła głową.
- Jestem uparty, tak więc nie przekonasz mnie. - powiedziałem z wrednym uśmieszkiem.
- Ja też jestem uparta. - powiedziała lekko naburmuszona.
- Ale na pewno nie tak bardzo jak ja.
- Wredny jesteś.
- Dziękuję. Chodź, idziemy. - powiedziałem wstając.
- Ja już coś powiedziałam. Ja się nie ruszam. - Ӧykü nadal siedziała. Podszedłem do niej i przewiesiłem przez ramię.
- R-Roy c-co ty robisz?! - dziewczyna wyglądała na zaskoczoną i zdezorientowaną.
- Nie chcesz iść dobrowolnie, więc pójdziesz siłą! - zacząłem się śmiać.
-Ja nie mogę... dobra, czekaj, aby się przebiorę. Odstaw mnie. - zrobiłem tak jak rozkazywała mi dziewczyna.
-Tylko wiesz, przed udaniem się w to miejsce będę musiał się przebrać... - powiedziałem czekając na dziewczynę.
- Oke. To gdzie idziemy? - dziewczyna spytała się mnie z nutką podejrzliwość.
-Niespodzianka!
Ӧykü??? (wymyśl jakieś miejsce default smiley ;) )

od Vivian - CD Ajka

Fakt, że znaleźliśmy w uliczce martwe ciało i zostaliśmy uwięzieni z psychopatą jest niczym w porównaniu z tym, że musiałam patrzeć jak to nieludzkie stworzenie je dziewczynę, która żyła jeszcze kilkanaście minut temu. Ch*uj, że ukradła nam towar, ale to było zwyczajnie obrzydliwe. A moja noga z chwili na chwile wygladała coraz gorzej. Że też muszę być taką sierotą i wszędzie się wypierdolić! Gdy tylko zauważyłam, że istota znika z mojego pola widzenia, powoli się podniosłam i kulejąc usiłowałam jak najszybciej oddalić się z tego okropnego miejsca.
- Gdzie jesteście, cioty?! - wydarłam się najgłośniej jak potrafiłam - Handlować dragami potraficie, a jak trzeba pomóc przyjaciółce to spierdalacie?
- Cicho bądź, psiarnia może być niedaleko - usłyszałam szept
Brad pociągnął mnie za ramie i wleciałam do malutkiego budynku, w którym kiedyś składowane były kosze na śmieci. Teraz to miejsce służyło głownie jako schronienie dla dzikich kotów i okazyjnie meneli. Przez bolące kolano trudno było mi zachować równowagę i z całej siły uderzyłam plecami o zimną, betonową ścianę. Jęknęłam z bólu.
- Nic ci nie jest? - zbliżył się do mnie Dave i pogładził mnie oo włosach
- Nie, ale jak wy uciekaliście, to cholerne stworzenie miało ochotę zrobić sobie ze mnie obiad - uśmiechnęłam się ironicznie
- No bo my... - zaczął chłopak, ale urwał kiedy zamachnęłam się i wymierzyłam mu porządny cios w policzek
- Jesteś zwykłym dupkiem. Nie dziwię się, że Carmen zwyzywała cię na przyjęciu od ciot i zostawiła.
Temat Carmen był dla niego niezwykle wrażliwy. Była to najładniejsza i najbardziej wyszczekana dziewczyna, z którą chodził i która nie zostawiła go po tygodniu. Dave długo rozpaczał po jej stracie, a ja zyskałam świetny sposób zeby skutecznie go uspokoić. Chłopak pomógł mi wstać i na tyle szybko na ile pozwalało mi bolące kolano wróciliśmy na osiedle. Pożegnaliśmy się, Brad zarobił jeszcze ode mnie w żebra, a potem każdy ruszył w kierunku swojego bloku. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. Otwierałam już drzwi do klatki, kiedy moją uwagę przykuł ciemny, ludzki kształt leżący nieopodal śmietnika. Wzdrygnęłam się. Miałam dość trupów na jeden dzień. Jednak sumienie nie pozwalało mi tak po prostu tego zostawić. A co jeśli ten ktoś potrzebował pomocy? Puściłam klamkę i wolnym krokiem skierowałam się w stronę kontenerów. Postać leżała między workami na śmieci, była blada i miała potargane spodnie. Miałam nadzieje, że nie okaże się kolejną ofiarą dziwnego zwierza.
- Ej, chłopie, żyjesz?
Oparłam się o śmietnik i oczekiwałam jakiejkolwiek reakcji. Kolano nadal bolało jak cho*lera, ale starałam się o tym nie myślec, bo koleś leżący na ziemi mógł mieć dużo poważniejszy problem. W pewnej chwili się poruszył...

<Ajk? Pochwal się, co robisz w tych śmietnikach ;D>

sobota, 22 października 2016

od Ajka - CD Vivian

Po co te wory mięcha przylazły w takie miejsce? Dlaczego mi przeszkadzali? Na dodatek mieli czelność zbliżać się do mojego jedzenia!
Wciągałem ich mieszające się ze sobą zapachy. Ciężkawe, gorzkawe. Jedynie kobieta pachniała odrobinę słodziej.
Z trudem powstrzymywałem warkot, który wiązł mi w gardle. Najchętniej rzuciłbym się na nich. Trójka ludzi nie byłaby kłopotem. Zmarnowałbym tylko nieco krwi, gdyby przyszło mi szybko ich rozszarpać. Niewielka strata biorąc pod uwagę to, że mięsa byłoby aż nadto. Krwistego, ciepłego mięsa.
Zacisnąłem szczęki starając się przed tym powstrzymać. Trójka ludzi była jednak problemem. Kiedy ginie jedna osoba ludzie zapomną. Jak zginie zbyt wielu, jak znajdą krew, której deszcz nie zdąży zmyć, będą sprawdzać. Szukać. To nie było mi na rękę. Nie chciałem znów przyciągać do siebie uwagi ludzi. Trzeba ich było wystraszyć. Odpędzić od tego co było MOJE.
Kopnąłem leżącą nieopodal puszkę żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Zrobiłem też krok w przód, żeby wyjść z mroku. Chciałem, żeby sobie poszli, wynosili się stąd. A oni co? Stali! Dlaczego ludzie muszą być tak głupi?! Tak się chełpili swoją inteligencją, tym, że wymyślają różne śmierdzące rzeczy, a nie potrafili wyczuć niebezpieczeństwa i zwyczajnie odejść. Nic dziwnego, że byli taką łatwą zdobyczą.
Warknąłem gardłowo żeby popędzić ich bo w końcu zaczęli się cofać.
Coś błysnęło. Jeden z mężczyzn sięgnął po broń. Znałem to żelastwo robiące sporo huku. Huku, którego tutaj nie chciałem. Skoczyłem więc w jego stronę i chwyciłem za metal. Wystarczyła odrobina siły, żeby wyrwać przedmiot ze słabej, ludzkiej dłoni. Człowiek krzyknął z bólu, bo zrobiłem to chyba nazbyt gwałtownie, ale poszedł po rozum do głowy i wziął nogi za pas. Podobnie jak pozostała dwójka.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że kobieta się potknęła. Usłyszałem syk, poczułem krew. Skoczyłem i w jej stronę.
- Nie! – krzyknęła, zasłaniając się dłońmi.
Wiele wysiłku kosztowało mnie to, żeby zatrzymać się i zabrać dłoń, którą lada chwila miałem zacisnąć na jej szyi. Zostawiłem ją jednak, w pospiechu doskakując do swojej chłodniejącej ofiary. Szarpnąłem martwe ciało jeszcze w biegu i umknąłem w cień tylko po to, żeby wskoczyć na jeden z niższych budynków, później kolejny. Biegłem tak po dachach, nisko, nie rzucając się w oczy z posiłkiem przewieszonym przez ramię. Biegłem do swojego schronienia.
Stanąłem mokry i spięty na strychu jednego z opuszczonych budynków jakich było sporo w tej części miasta. Strych ten służył mi za schronienie od kilku tygodni. Czas chyba jednak było na zmianę lokum. Robiłem to z resztą co jakiś czas, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi.
Wciąż czułem napięcie mięśni, gotowych do biegu. Zapach dziewczyny, jej krwi sączącej się z otartej skóry męczył mnie dalej. Zrobiłem kilka nerwowych rundek, prychając wciąż jak zirytowany pies zanim głód przypomniał o sobie i zmusił mnie do zainteresowania się zwłokami. Kiedy skończyłem niemal połowa padliny zniknęła, a resztę, łącznie z kośćmi ułożyłem w rogu pomieszczenia. Z pełny brzuchem czułem się o niebo lepiej. Na tyle nawet, żeby wybrać się na przechadzkę w poszukiwaniu nowego miejsca. Szybko więc wyskoczyłem przez okno, wprost na mokry , nieoświetlony chodnik. Zamiast jednak biec w cieniu zacząłem iść przed siebie. Rozglądałem się przy tym, węszyłem. Sprawdzałem gdzie jest niewielu ludzi i gdzie odór śmierci jest na tyle silny, żeby umknęła ludziom moja obecność. 

<V, wykaraskałaś się i nie padłaś na zawał? Jak tam łapcia kolegi, bardzo połamana? Spotka mnie ktoś może?>

od Vivian - CD Ajka

- Co za mała, bezczelna szmata! - krzyczał Dave, z trudem łapiąc powietrze
Biegliśmy. W trójkę, ja i dwóch starszych ode mnie facetów, braci. Jeszcze chwile temu wszystko było w porządku, a teraz w każdym z nas dosłownie się gotowało. Dlaczego? Dziś rano zadzwoniła do Brada laseczka, dziewczyna jego dawnego znajomego że potrzebuje towaru, dosłownie od zaraz. Jako że akurat chłopakom się skończył to razem z wyższym i jednocześnie przystojniejszym z nich czyli Davem biegałam od rana po całym mieście w poszukiwaniu kogoś, kto będzie miał akurat 15 gramów marihuany na stanie. Tutaj, w Chicago trudno było znaleźć takie osoby. W Holandii prawie każdy tyle gdzieś miał. W domu, piwnicy czy w ogródku robiło się zapasy. No i jak już wszystko mieliśmy i spotkaliśmy się z nią w umówionym miejscu to ona najzwyczajniej w świecie zaczęła nam spierdalać z towarem. A my za nią. Dave przeklinał drąc się na cały głos choć mówiliśmy mu żeby się uciszył, to ją znajdziemy, ale on zawsze wiedział lepiej. W pewnym momencie zwolniliśmy. Wyraźnie widzieliśmy, jak złodziejka wbiega do ślepej uliczki. Szliśmy wolnym krokiem, bo wiedzieliśmy, że jest już nasza, a żadne z nas nie miało siły dalej biec. Cholernie trudno było mi złapać oddech, lata palenia robią swoje. Przesłuchiwaliśmy się jej wolnemu krokowi, bo uliczka była dość długa i miała dwa zakręty, więc nie mogliśmy jej obserwować.
- Jesteś już martwa, suko - wysyczał Brad
I w tym momencie kroki ucichły. Usłyszeliśmy tylko głuche uderzenie o ziemię. Czyżby się zmęczyła i straciła przytomność? To nawet lepiej, przynajmniej się nie będzie wyrywać. Przyspieszyliśmy kroku i po chwili ujrzeliśmy leżące na ziemi ciało dziewczyny. Kucnęłam przy nim i zaczęłam przeszukiwać kieszenie jej kurtki, żeby odebrać to, co nasze.
- Hej, V, czy tylko ja mam wrażenie, że ona jest jakoś nienaturalnie wygięta? - spytał Dave, przypatrując się leżącej na ziemi osobie
Dopiero teraz zwróciłam na to uwagę. Momentalnie odskoczyłam od martwego ciała dziewczyny, a moje ciało przeszedł dreszcz. Nie zemdlała. Ktoś skręcił jej kark!
- Nie chcę was martwić, ale ktoś kto to zrobił nadal tu jest. Uliczka ma tylko jedno wyjście - Brad jak zwykle jako jedyny trzeźwo ocenił sytuacje - Bierz co trzeba, mała, i się zwijamy. Nie lubię psychopatów.
Nagle usłyszeliśmy za plecami dźwięk, jaki wydaje kopnięta przez kogoś puszka. Jak na komendę odwróciliśmy się, a naszym oczom ukazała się wysoka, szczupła, cienista postać. Przeszły mnie dreszcze. W pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, że niekoniecznie jest to człowiek, ale zaraz wybiłam sobie to z głowy. Przecież to niemożliwe! Wampiry, wilkołaki i wszelkiego rodzaju zjawy nie istnieją! Choć w tej chwili byłam skłonna uwierzyć we wszystko. Stałam przecież w środku nocy, w ślepej uliczce z dwoma dilerami, z których jeden jest idiotą, a drugi tchórzem, martwym ciałem i mordercą. Czy to nie brzmi jak scena z horroru? Zapięłam powoli wszystkie kieszenie, nie spuszczając wzroku z nieznajomego i szturchnęłam Davea, żeby przygotował się do biegu. Już mieliśmy uciekać gdzie pieprz rośnie, żeby niepotrzebnie nie narażać się na jakiegoś świra polującego na młode kobiety w ciemnych zaułkach, gdy nagle...

<Ajk? Zostałeś psychopatą :3>

od Vivian - CD Wincentego

Vivian od razu poznała mężczyzn idących w ich stronę. Modliła się w duchu, żeby byli wystarczająco wstawieni aby jej nie poznać lub przynajmniej nie naopowiadać czegoś Wincentemu. I wszystko by się udało, gdyby Ash się nie odzywał, ale niestety, jak to pies musiał donośnie zaszczekać na przechodzące postacie. Szczególnie, że z jednym z nich miał niemiłe wspomnienia. Pare miesięcy temu Vivan była na grillu u znajomych, na który został zaproszony rownież Lucas. Wzięła ze sobą Asha i w pewnym momencie dosłownie na moment straciła go z oczu, a gdy się odnalazł z raną na pysku okazało się, że chłopak rzucił w niego butelką po piwie. Od tego czasu za każdym razem gdy tylko go mijała, Ash dostawał ataku wściekłości i choć nigdy w życiu nikomu by nic nie zrobił to zdarzało mu się skakać na niego, warczeć lub szarpać za ubrania. Na jej nieszczęście mężczyźni ich zauważyli i zmienili cel swojej podróży. Teraz była nim V i jej nowy znajomy.
- Vivian, słoneczko! - zawołał najwyższy i chyba najmniej pijany z nich, Adam - Całe wieki cię nie widziałem! To twój facet? Skończyłaś już ze spaniem z kim popadnie na imprezach?
I tego właśnie się obawiała. Nie miała ochoty żeby jedyna normalna osoba jaką poznała w ciagu ostatnich kilku miesięcy miała o niej zdanie, że się puszcza. Bo wcale tak nie było. Wiadomo, alkohol i inne środki robią swoje, ale dziewczynie po prostu podobał się taki styl życia.
- Morda, gnoju - warknęła dziewczyna.
- Ojoj, groźna dziewczynka z ciebie - roześmiał się drugi - Adam dobrze gada. Nie pamiętasz tej cudownej nocy którą spędziliśmy razem w moim łożku? Może chciałabyś to powtórzyć?
Steve uśmiechał się zadziornie. Był zabójczo przystojny i strasznie pociągał Vivian, jednak w tej chwili miała ochotę jedynie porządnie przywalić mu w twarz. Wyciągnęła rękę, w której trzymała smycz rozjuszonego Asha w stronę Wincentego, a ten mocno ją chwycił. Zrobiła krok w stronę ciemnowłosego mężczyzny w dresie, który naprawdę chyba nie wiedział na co się pisze. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów, choć dziewczyna była widocznie niższa i Steve musiał patrzeć na nią z góry.
- Albo się, kurvva, zamkniesz i łaskawie od nas odpierdolisz albo pogadamy inaczej - wysyczała przez zaciśnięte zęby, nerwowo poruszając palcami prawej dłoni.
- Mam się bać? Kochanie, tak cudownie krzyczałaś...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo cios z ręki Vivian skutecznie posłał go na ziemię. Nie spodziewała się, że zdoła przewrócić prawie dwumetrowego faceta, ale widocznie alkohol nie pomógł mu ani w obronie, ani w zachowaniu równowagi.
- Co ty sobie kurvva wyobrażasz? - Lucas zbliżył się do dziewczyny i wskazał palcem na leżącego kolegę - A za to będziesz mu ssała po nocach.
- Pojebało cię i to konkretnie - prychnęła w odpowiedzi - A teraz albo sobie grzecznie pójdziesz albo skończysz jak Steve.
Odwróciła się na pięcie i podeszła do Wincentego, żeby wziąć od niego smycz. Słyszała jak Lucas mruczy jeszcze coś pod nosem ale nie miała ochoty dalej ciagnąć tej rozmowy, bo mogłoby się to naprawdę źle skończyć. I patrząc na ich obecny stan to bardziej dla nich, niż dla Vivian.
- To prawda? - zapytał Wincenty, gdy już trochę się od nich oddalili
Nie chciała odpowiadać. Choć sytuacja ta zdarzyła się stosunkowo niedawno i zrobiła to zupełnie z własnej woli to teraz poczuła się trochę jak dzivvka. Szczególnie, że Steve, będący w przeszłości obiektem jej westchnień potraktował ją strasznie przedmiotowo.
- Tak - mruknęła, wzięła głębszy oddech i kontynuowała - Fajny jest, byliśmy pijani i pewnie wiesz, że wtedy się nie myśli zbyt normalnie. Nie wiedziałam, że z niego taki gnojek.

<Wincenty?>

piątek, 21 października 2016

od Thomasa - CD Marka

Nieco się spieszyłem. Nieco... raczej bardzo! Wczoraj przypadkiem znalazłem się na statku towarowym i późno wróciłem do domu. Nie ma o czym opowiadać, po prostu byłem takim idiotą, że dałem się podejść policjantom, a raczej agentom. Jeśli tak dalej pójdzie z tymi cholernymi przemianami, skończę w laboratorium, gdzie będą mi przeprowadzać bolesne eksperymenty, pobierać dane. A wszystko dla dobra nauki i bezpieczeństwa ludzi.
Szedłem szybkim tempem i niecierpliwiłem się, gdy stałem na chodniku czekając na zielone światło dla przechodniów. Praktycznie jestem spokojny, ale gdy chodzi tu o moją pracę, to nie zbyt. Już parę razy się spóźniałem, z czego klienci nie byli zadowoleni. A teraz natrafiła mi się okropna kobieta. Strasznie natarczywa i egoistyczna. W głowie ciągle miałem tą myśl, że za nim tam dojdę, ona zrezygnuje. Byłem z nią omówiony na sesje zdjęciową, na tle miasta i takie tam.
W końcu zamigotał zielony kolor i usłyszałem pisk opon, gdy auta się zatrzymywały po kolei, tworząc jedną długą kolejkę, jak to bywa w dużych sklepach, galeriach. Zacząłem iść, a raczej prawie biec. Przestałem zwracać na cokolwiek uwagę, przez co wpadłem przypadkiem na jakiegoś człowieka. Gdy chciałem wypowiedzieć szybkie przeprosiny, jakiś mężczyzna złapał mnie za ramię i przyciągnął do siebie.
Nieco się wystraszyłem, w końcu to było takie... znienacka. Chwilę nie zwracałem na ludzi uwagę, a już ktoś zwrócił na mnie. I to zbyt mocno. Oczywiście sam dostałem przeprosiny od niewidomej, która przepraszała za swojego towarzysza. Gdy chłopak mnie puścił, pomasowałem miejsce, ponieważ jego uścisk nie był wcale taki słaby. Przyjrzałem mu się nieco. Był to nie wiele wysoki dwudziestolatek, dobrze umięśniony. Miał błękitne oczy oraz... zielone?... włosy. Było to nieco dziwne, ale nie miałem czasu się zastanawiać nad sensem czegokolwiek. Na twarzy miał delikatny zarost, który dodawał mu parę lat. Miał ostre rysy twarzy oraz... takie... sam nie wiem. Zwierzęce? To chyba by było najtrafniejsze porównanie. Miał dość jasną skórę, nie opaloną i nie bladą. Na początku patrzył na mnie spod byka, ale teraz jego twarz złagodniała.
- To ja przepraszam - pomachałem nerwowo dłońmi. - Mogłem patrzeć - oznajmiłem, po czym nie czekając już na żadne słowa po prostu pobiegłem trzymając swój aparat na szyi. Musiałem zdążyć, zostało mi tylko pięc minut, a miałem jeszcze parę metrów do pokonania. "Gdybym kontrolował wilkołaka, było by łatwiej" stwierdziłem w myślach. Właśnie... wilkołak... zwierzęce rysy... ten zapach... Coś czułem, że go jeszcze spotkam.

<Marek?>

czwartek, 20 października 2016

od Marka

 — Co u Johnny'ego? — Spytał ni stąd, ni zowąd zielonowłosy mężczyzna, podchodząc do jednej z akurat idących naprzeciw niego kobiet. Trzymała ona w ręce kurczowo smycz swojego psa, na oczach nosiła okulary z ciemnymi szkłami. Nie dodawały jej co prawda urody, ale mimo to niejeden facet się za nią ogląda. Szkoda, że jest zajęta, co? Usłyszawszy jego głos, wzdrygnęła się. — Sorki. — Powiedział od razu, pozwalając własnemu labradorowi powitać się z kumplem.
— Nie ma sprawy. — Zaśmiała się, obejmując Marka. Jest między nimi pewnego rodzaju niespisana umowa: Mark zawsze staje w tym samym miejscu, aby nie musiała wymacywać. Sam niewiele z tego dostaje, ale jakoś nie robi mu to różnicy. — Wszystko u niego dobrze. — Stwierdziła. — A u ciebie?
— W sumie wszystko spoko. Pomijając to, że studia doprowadzają mnie powoli do bankructwa... ale to już wiemy od dawna. — Mruknął żartobliwie, puszczając siostrę. — Ale zdrowy, no i się uczę. Co więcej! Mr. Karlson nie czepia się mnie już od dwóch tygodni... nowy rekord.
— Poproszę Johnny'ego, aby to zapisał. — Stwierdziła, udając, że się rozgląda.
— A czego to tak poszukujesz? — Temat wzroku Elise już dawno przeszedł w relacji rodzeństwa do poziomu normalności. Dlatego też tekst ten, który wydostał się z ust Marka w sumie bez przemyślenia ewentualnych konsekwencji, nie spotkał się z negatywnym odbiorem.
— Bardzo śmieszne. — Trafiła idealnie. Mężczyzna czasem ma wrażenie, jakoby jego siostra miała zdolności echolokacji.
— Ał! — Złapał się za lewe ramię, w które właśnie oberwał. Przez moment brzmiał jak dziewczyna, co wywołało na twarzy siostry oczywisty uśmiech. — No wiesz?
— Gdzie ławka? — Spytała, znów się rozglądając. — Marney. — Zawołała pa. Jego reakcja była aż zaskakująco szybka. Dziewczyna uklęknęła przed nim – czy też on usiadł przed nią – zaczęła do niego mówić najbardziej entuzjastycznym tonem, na jaki było ją stać. — Szukaj krzesła. — Wykonał polecenie od razu. Zaprowadzenie jej do ławki zajęło mu dosłownie moment.
— Pomóc ci? — Spytał mężczyzna. Kiwnął głową, chwilę później Elise znalazła się bezpiecznie na drewnianym siedzeniu... swoją drogą mokrym, ale chyba fakt ten był jej obojętny. Siedziała tak przez chwilę i wpatrywała w dal. Przez okulary zupełnie nie można było poznać, że zamknęła oczy. Mark nie zamierzał przerywać tej ciszy, usiadł więc – choć dość niechętnie, z racji gwarancji brudnych spodni – obok niej i przyłączył się. Dopiero po kilku minutach tego zastanawiania się nad sensem życia i innych myśli, które w okresach całkowitej ciszy potrafią zaskoczyć swoją obecnością, Elise wyrwała go z transu.
— Dziś jest pełnia, ta?
— Yhm. Mamy jeszcze jakieś trzy godziny do zmroku. — Odpowiedział, obserwując, jak Marney i Roco gonią się po parku. — Są cali w błocie. — Zmarszczył brwi. — Myślisz, że zdążymy wykąpać ich obu? — Spytał.
— Jeśli Roco nienawidzi wody tak samo, jak Marnie... wątpię. — Zaśmiała się.
— W takiej sytuacji będziesz musiała pomóc mi w sprzątaniu. W moim mieszkaniu jest ostatnio paskudny chlew. Nie miałem czasu się tym zająć.
— Chyba sobie żartujesz. — Prychnęła. Szkoda, że nie wie nawet, jak szeroko się uśmiechnęła. — Mogę co najwyżej wspierać cię mentalnie.
— Taaak, pewnie. Marnie jest znacznie ujebany niż Roco. Sprzątasz ty.
— Twoje mieszkanie, twój problem. Właśnie, że ty... poza tym, ja jestem niepełnosprawna. Chyba nie chcesz wykorzystać biednej, niepełnosprawnej dziewczyny? — Uuuu. Wyciąga ciężkie działa.
— Nie... po prostu... — I tu go załatwiła. Ukochany, opiekuńczy braciszek nie może tym razem pokonać – podkreślmy to jeszcze raz – niepełnosprawnej. — Ech... wygrałaś. Ale i tak będziesz musiała mi pomóc, nie ma łaski. — Stwierdził.
— Spoko. I tak lubię sprzątać. — Jego wściekło-rozbawione spojrzenie zostało niezauważone, oczywiście.

Nagle z rozmowy wyrwał ich przerażający, głośny dźwięk. Instynktownie odwrócili się w jego kierunku, gotowi jednocześnie do ucieczki i walki. Wszyscy inni ludzie w parku zrobili to samo, podbnie, jak i zwierzęta. Ten okropny pisk wszystkich rozproszył. Jakiś młodziak najwyraźniej dostał nowe auto. Ale to dobrze. Mark spojrzał na swój zegarek.
— Musimy się zbierać. — Mruknął do siostry, po czym machnął energicznie na swojego psa. — Roco, do nogi! — Labrador po kilkunastu sekundach posłusznie dał przypiąć do siebie smycz, mężczyzna zrobił to także Marney'owi, który przybiegł za kumplem. Siostra nie musiała go o to prosić, przypiętą do czekoladowego psa smycz podał jej wprost do ręki.
— Dzięki. — Powiedziała, choć mężczyzna nawet tego nie oczekiwał. Przez chwilę poczuł się dziwnie, jakby zrobił coś dziwnego – a w końcu tak nie było – ale szybko się pozbierał. — Zostawimy ich i wracamy? — Spytała, gdy już ruszyli w kierunku mieszkania Marka. To niespełna dwie przecznice od parku. Na spokojnie zdążą dojść na miejsce, zjeść jeszcze jakieś podgrzane żarcie z puszki – bo mężczyzna właściwie tylko to ma w lodówce – i wrócić do parku. Na miejscu do tego czasu pewnie zrobi się nieco większy tłok, sporo wilkołaków stosuję te samą taktykę. A mieszkańcy miasta nie ogarniają, co to są za wielkie zebrania co cztery tygodnie... Czasem to aż dziwne, że tego nie łączą. Nie, żeby to komukolwiek nie pasowało.
— Ta. — Mruknął, chwytając mocniej smycz Roca. Zbliżali się do ulicy. Marney zatrzymał swoją właścicielkę idealnie metr przed krawężnikiem. — Chyba że chcesz iść przed zmrokiem jeszcze gdzieś. — To zabrzmiało odrobinę jak pytanie, ale w gruncie rzeczy miało tak brzmieć.
— Myślałam, żeby zajrzeć do spożywczaka. Mam ochotę na coś czekoladowego. — Powiedziała, wpatrując się pusto w przestrzeń.
— Poważnie? — Mark nie wiedział, jaką inną reakcję mógłby zaprezentować. — W porządku. Pójdziemy i kupimy dzieciaczkowi czekoladkę. — Dokończył po chwili.
— Serio? Ojejej... ale jesteś kochany... — Ach, czyli zaczynają zabawę w „kto jest bardziej cute?" Zielone światło, kilkanaście osób ruszyło pełnym pędem przez pasy. W tym i Mark z Elise.
— Oh, wiem. — Powiedział, gdy już przeszli na druga stronę. Skręcili na prawo, gdy... Elise niemal krzyknęła, podobnie jak oszołomiony nagłym zdarzeniem Mark. Utrzymał ją w ostatniej chwili, by w następnym momencie chwycić za ramię winowajcę.
— Mógłbyś trochę uważać. — Stwierdził. — Ona jest niewidoma, poważnie tego nie zauważyłeś? — Patrzył mu prosto w oczy, chłopak wyraźnie wcale nie miał zamiaru skrzywdzić Elise... w gruncie rzeczy, gdy tak Mark go trzymał, chyba zaczął aż się go nieco obawiać.
— Mark, uspokój się. — Siostra zainterweniowała. Prędko wymacała trzymającą na oko-dziewiętnastolatka dłoń mężczyzny i zmusiła go do zwolnienia uścisku. Tryb brata-obrońcy: turn-on. Nie, żeby miał zamiar się na kogokolwiek rzucić, aczkolwiek...
— Sory. — Mruknął w końcu Mark, uspokoiwszy się. — Ponosi mnie czasami.
— No. Powinieneś się leczyć, chłopie, na napady agresji. Aż taka nieporadna nie jestem, żebyś na każdego przechodnia musiał warczeć, bo niechcący mnie szturnął. — Stwierdziła z wyrzutem Elise. — ja też przepraszam, za niego. — Zwróciła się do zdezorientowanego chłopaka, choć patrzyła w zupełnie nie tym kierunku.

<Thomas?>

niedziela, 16 października 2016

In the night, moon call my name

http://img02.deviantart.net/fadf/i/2015/280/1/a/mark_and_jack___cozy_by_spoonycorn-d9cbh0l.jpg
Imię: Mark
Nazwisko: Powell
Przezwisko: Mark bywa nazywany w różny sposób, choć nie na każde przezwisko reaguje, kilka z nich jest dość rozpoznawalne. Często po usłyszeniu Leroy podnosi głowę, mimo iż imię to nie należy do niego... podobnie może dziać się w przypadku imienia Greg – historia obu jest wystarczająco długa i skomplikowana, że lepiej ich nie opowiadać. Ale jeśli ktoś nie zna tych dwóch, zawsze pozostaje najprostsza opcja — Mo.
Wiek: 21 lat
Data urodzenia: 15 października; Zimno.
Płeć: mężczyzna.
Rasa: Wilkołak
Pochodzenie: Kanada
Status społeczny: Student na drugim roku dziennikarstwa.
Rodzina:
  • Elizabeth Powell, 42 lata — Już nie taka młoda, ale również niestara kobieta kochająca swojego malutkiego synka nad życie. Wilkołaczka od urodzenia o wyjątkowej, śnieżno-białej sierści. Razem ze swoim mężem mieszka w Winnipeg[Kanada], stąd też niestety nieczęsto widuje Marka, jednak ten obiecał dzwonić do niej co tydzień – i o dziwo robi to!
  • William Powell, 46 lat — Starszy od swojej żony, również wilkołak i ojciec Marka oraz jego siostry; Zauważalnie mniej zżyty z synem niż jego żona, choć nie można mówić tu o braku więzi. Relacje z synem były od zawsze dobre, jednak popsuły się nieco po ujawnieniu przez niego swojej orientacji... nie mogę tu ukrywać, iż William zwyczajnie wściekł się na syna, choć niesprawiedliwie. Niemniej przeprosił, ale rany pozostały i wcale nie wygląda na to, by chiał – czy też potrafił – je zasklepić. Nie dzwoni i nie utrzymuje kontaktu, rozmawia z markiem tylko wtedy, gdy zmusi go do tego żona. Nie, żeby Mark miał mu to za złe, ale... ma.
  • Elise Anderson, 26 lat — Ukochana siostrzyczka Marka, która specjalnie dla niego przeniosła się do Chicago. Fioletowowłosa tłumaczka z języka polskiego, Japońskiego oraz Rosyjskiego. Warto również wspomnieć, iż jest ona niewidoma, a pies należący obecnie do Marka miał być jej przewodnikiem, jednak tak razem się zżyli, że oddała mu go. Rodzeństwo mieszka w tym samym mieście i często się ze sobą widuje.
  • Johnny Anderson, 25 lat — Mąż siostry marka; Mężczyzna wie o nim w gruncie rzeczy najmniej i mimo iż się ze sobą lubią, nie zwierzają się sobie zbytnio. Johonny lubi słuchać country i kocha Elise nad życie. Tyle Markowi wystarcza.
Partner: Szuka; jest homoseksualny
Charakter: Hm... kim właściwie jest Mark? Zdaje się, że jego osobowość można by podsumować wcale-nie-takim-złym facetem spod 43/a. Możnaby, ale oczywiście nie będziemy ograniczać się wyłącznie do tego... Mężczyzna faktycznie robi dobre wrażenie w większości napotkanych przypadków, z nielicznymi sytuacjami niejakich wpadek w parku... ale to wiadomo, że żadna osoba niebędąca w tym czasie tym, czym on, raczej nie będzie się na jego widok uśmiechać. Mark bowiem przez większość swojej egzystencji faktycznie się uśmiecha, a stara się robić to szczególnie wtedy, gdy inni patrzą się na niego – przyjemne jest dla niego po prostu, gdy przekazuje swoją radość innym. Nie zawsze można niestety określić, co go właściwie tak raduje... ale czy to ważne? Liczy się sam fakt, prawda? Generalnie, Greg to całkowicie i bez żadnych wątpliwości czystokrwisty ekstrawertyk, niebędący wręcz w stanie do pracy 'samemu', pomijając pisanie, podczas którego niezbędna jest cisza, ale ileż to może niby trwać? Kilkanaście minut na dzień? Nieczęsto dłużej, doprawdy. Świetnie funkcjonuje w grupie, niestety w samotności analogicznie jego wydajność diametralnie spada... on zwyczajnie nieznosi samotności, jeśli nie ma więc w pobliżu nikogo innego – autentycznie zaczyna prowadzić dziwnie wyglądający dialog z psem. Nie, żeby wzajemnie się rozumieli... ale coś w tej więzi jest. Niemniej nie oszukujmy się, to wygląda dziwacznie. Mark to po prostu dusza towarzystwa, choć może nie do końca... bądź co bądź przewodnikiem stada nazywać się go nie powinno, aczkolwiek, wataha jest na pewno jedną z najważniejszych aspektów jego życia, toteż nie należy się dziwić, widząc go na jakiejkolwiek imprezie. Nie mógłby jej przegapić, szczególnie jeśli został na nią zaproszony. Nie nazywajcie go tylko nierobem! Oh, ten miłośnik wolności z całą pewnością nie jest leniwy, a już na pewno nigdy nie ma zamiaru wymigiwać się od żadnego zobowiązania. On zwyczajnie lubi pracę, szczególnie tę dla innych, dlaczego więc miałby jej unikać? Wręcz przeciwnie... lubi pracować. I nie chodzi tu już o samo wynagrodzenie – choć jest ono dodatkową zachętą! - a o fakt pracy. Po co komu żyć, skoro miałby bez przerwy tylko siedzieć i 'nic' nie robić? Nie. Niektórzy sąsiedzi Marka z początku nie przepadali za nim... nie, żeby był jakiś denerwujący – po prostu ma to do siebie, że lubi słuchać głośnej muzyki, kiedy już zupełnie nie ma co robić, a jednocześnie jest nocnym markiem. Nie potrafi po prostu przestawić się z trybu nocnego... i z resztą nie do końca ma na to ochotę - „bo w końcu skoro i tak co pełnię mam noc z głowy...” - Chodzi spać przeważnie w okolicach drugiej i trzeciej nad ranem. Przez cały ten czas ma włączoną muzykę lub filmy. A wiadomo, że nie każdemu to pasuje. Ale przynajmniej ostatnimi czasy zaczyna pamiętać, że powinno się zakładać słuchawki.
Aparycja: Dobrze zbudowany, czasem nawet uczęszczający na siłownię, mężczyzna o wzroście 176cm. Przynajmniej podczas ostatniego badania profilaktycznego w liceum... od tamtego czasu się nie mierzył, może więc być o te dwa centymetry wyższy - wcale nie przeczy. Jest to błękitnooki szatyn, farbuje jednak włosy na zielono. Raczej zawsze ma na twarzy delikatny, kilkudniowy zarost - który zostawia, myśl sobie co chcesz, celowo. Rysy jego twarzy są typowo 'północne' - ostre, przywodzące na myśl faktycznie zwierzęce... ale nie jest to nic dziwnego, częstow końcu tak bywa, gdy oboje rodziców to wilkołaki. Karnacja jego skóry jest za to dość jasna, mimo iż nie powinno używać się tu słowa 'blada' - po prostu jasna, nie opalona. I to w sumie tyle... nic specjalnego. Zieleń odbija się w tłumie, ale dziś i to zaczyna być przecież codziennością.
Historia: Mark urodził się w Kanadzie, skąd też pochodzą jego rodzice. W tym kraju uczęszczał również do podstawówki i liceum, które – swoją drogą - skończył z całkiem dobrymi ocenami. Mimo iż właśnie w tym okresie pojawił się u niego problem wrodzonej klątwy, którzy rzecz jaska trzeba było w jakiś sposób opanować, niemal wcale nie rzutowało to na jego wyniki. Zaczął panować nad sobą już po trzeciej pełni, czwarta była niemal zupełnie świadoma i choć przemiany z własnej woli nie wychodzą mu tak dobrze, ja by chciał aż do teraz, można powiedzieć, iż klątwa wilkołactwa nie doskwiera mu wcale tak bardzo, jak mogłaby. Warto również wspomnieć, iż od zawsze jego siostra dla Grega była oczkiem w głowie – zawsze jej pomagał i niemal nie ustępował, co choć czasem doprowadzało ją samą do furii... trzeba także przyznać – jest całkiem słodkie. Nie możemy to oczywiście mówić o pomocy przy pierwszych przemianach, co by nie było - Elise jest starsza od brata i przeszła to na kilka lat przed nim, przez co nie mógł jej wspierać, jednak wygląda na to, że nadrobił to z nawiązką. To od niego dostała pierwszego psa-przewodnika... drugiego również, jako że z poprzednim zżył się zbyt mocno. Rok po napisaniu matury, Mark zrobił sobie rok wolnego od nauki... miał do tego pełne prawo, w końcu uczył się nieprzerwanie już od ponad trzynastu lat. W tym czasie jednak nie było mu tak doobrze, jak można by myśleć... nie musiał pracować – robili to za niego oczywiście rodzice, jednak w tamtym czasie przyszedł czas na to, czego tacy jak on obawiają się w gruncie rzeczy najbardziej, a do tego często słusznie. Ale w końcu trzeba było powiedzieć to nagłos... wszyscy dookoła pytali się, 'Dlaczego zerwałeś z Annalise? Przecież tak ją lubiłeś!' Ona nie mogła tego powiedzieć, takich rzeczy się nie robi. Jednak w końcu się przełamał: „mamo, tato, jestem gejem.” Tak szczere. No i co? Właśnie... jakby to ująć? Takie jedno zdanie jest w stanie zepsuć całą atmosferę w domu. O ile mamie to nie przeszkadało – ba, choćby jej najukochańszy w świecie synek rozszarpał pół wsi, ona i tak zwane po kilku dniach by mu wybaczyła – tak ojciec wpadł w furię, i mimo że już dawno przeprosił mężczyznę, rany wciąż pozostały... nie te cielesne, dwa wilkołaki do jednego – to nie problem. Chodzi tu raczej o słowa, które z całą pewnością nigdy nie powinny zostać wypowiedziane... ale zostawmy to już. Wystarczy, że ojciec i syn nie mają ochoty się do siebie odzywać, w obawie o kolejny spór. Po całym tym pechowym roku Mark w końcu złożył papiery do swojej wymarzonej uczelni... i się dostał. Gdy otworzył tę kopertę, cały jego dół i złość faktycznie zniknęła, a na jego twarzy faktycznie z powrotem zagościł najprawdziwszy w świecie uśmiech. „Dostałem się! Mamo, dostałem się! Widziałaś?” Prawdziwa euforia połączona z bieganiem w tą i z powrotem po całym domu... pakowanie się wyglądało podobnie, ale to już raczej za sprawą jego własnej chaotyczności. Jakkolwiek dobrze się nie uczy - nigdy nie ma pojęcia, co gdzie jest... a właściwie nie tyle nie pojęcia, co gdzie kładł. Oh, to wie doskonale, choć często nie są to miejsce łatwe dla innych do odgadnięcia. Największym problemem zawsze było to, że inni przekładają wszystko, aby było to łatwiej znaleźć. I psują jego ład w chaosie. Właściwie dopiero w ostatniej chwili okazało się, że siostra chce zabrać się z Markiem i zamieszkać w tym samym mieście, co on. Jeszcze paręnaście minut przed wyjazdem Mo autentycznie żegnał się z nią, po czym ona stwierdziła, iż również wyjeżdża... ba, miała nawet już wynajęte mieszkanie w Chicago! I ukrywała to przez cały ten czas, aż do czasu wyjazdu. Zmowa z matką. Elise przecież nie korzysta z komputera, ale... to przecież świetne!
Tak więc razem przebyli te kilkaset kilometrów. Mężczyzna najpierw zatrzymał się u siostry, by pomóc jej się rozpakować w mieszkaniu, potem dopiero pojechał do siebie... mieszkają dwie przecznice od siebie i tak też żyją już od tych mniej-więcej dwóch lat.
Inne:
  • Mark od zawsze był i analogicznie jest homoseksualny. Niektórzy mogliby się zacząć oburzać, bo 'przecież w liceum miał dziewczynę i w ogóle'... ale należy zadać pytanie: Było mu z nią 'dobrze', czy ją kochał?
  • Słucha głównie rocka, aczkolwiek nie pała szczególną nienawiścią – czy choćby niechęcią – do żadnego gatunku muzyki. Wyznaje zasadę, że w każdym albumie znajdzie się jakaś perełka. Możnaby co prawda to podważać różnymi przykładami... ale wyjątki potwierdzają regułę, w gruncie rzeczy nawet smutne Disco-Polo może się na coś przydać.
  • Nienawidzi orzechów; Może to wydawać się głupie i bezsensowne, według niektórych może to nawet podchodzić pod fobię, jednak mężczyzna nigdy w życiu nie weźmie do ust, co ma orzechy choćby w nazwie. Włoskie, laskowe... jakiekolwiek.
  • Jego ulubionym gatunkiem książki oraz filmu jest Thriller, aczkolwiek dobrym horrorem także nie pogardzi... za to nie przepada za komedią. Większość z tworów tego typu zwyczajnie go drażni, szczególnie często przebijający się w nich głupkowaty humor w stylu 'Ha-Ha! Oberwał w JAJA!' Nie... tej jednej rzeczy mężczyzna zwyczajnie nie jest w stanie zdzierżyć.
  • Znajomi często proszą go o napisanie dla nich życzeń i innych 'kartek gratulacyjnych'... zapewne ze względu na charakter pisma — jak można się domyślić, nieprzeciętny. Talent do kaligrafii 'odziedziczył', nie wiadomo tylko po kim.
  • Uwielbia kawę. Kawę espresso, kawę rozpuszczalną, kawę obojętnie-jaką. Każda jest dla niego dobra, a dzień bez wypicia jej porannego kubka zdaje się dniem pozbawionym 'tego czegoś', tego niezbędnego elementu... jakiś pusty. Uzależnienie? Wcale nie przeczę.
  • Jego ulubiony kolor to zielony, stąd też kolor włosów.
  • Ma trzyletniego Labradoora o imieniu Roco.
Login/email: Aveshu [H] aveshu1946@gmail.com

sobota, 15 października 2016

od Ajka

Wyciągnąłem dłoń żeby chwycić kolejny metalowy pręt.
Metal był zimny, można byłoby uznać go wręcz za nieprzyjemny. Tak z pewnością odczułaby jakakolwiek delikatniejsza istota niż ja. Smagał go wciąż chłodny wiatr, niosący jeszcze zimniejszy deszcz.
Tak, padało. Mocno. Wciąż nowe strugi bombardowały wyschniętą jeszcze przed zmierzchem ziemię. Smagały mnie, szarpiąc moje włosy, ubranie. Gdyby moja skóra nie była ledwie bardziej ciepła niż metal, który trzymałem w dłoni, zmarzłbym. Na szczęście sam byłem już zimny.
Kolejny chwyt i znów wyżej. Kolejny wystający element. Poręcz równie metaliczna co wcześniejszy, wystający ze ściany pręt. Wciąż wyżej i wyżej. Skok, kolejny balkon, parapet, w końcu dech.
Przycupnąłem na skraju. Ledwie centymetr, a runąłbym w dół. Ciekawe czy bym umarł. Nigdy nie próbowałem.
Wciągnąłem powietrze. Mocno, ze światem, przymykając przy tym oczy. Tysiące zapachów mieszało się ze sobą. Jedne były mocne, przytłaczające, gryzące, nieprzyjemne. Były syntetycznymi dziwactwami ludzi. Spalinami, olejami, plastikiem, asfaltem. Inna zaś były nimi… ludźmi. Te były słodkie, choć każdy inaczej. Jedne z nutką kwiatowych aromatów, tak pachniały młode dziewczęta. Delikatne jeszcze, o czystych ciałach i bystrych spojrzeniach. Słodycz innych była wręcz ciężka, przytłaczając i lepka, a mimo to kusząca. Te zapachy były dziećmi wyganianymi do snu sprzed telewizorów. Inne pachniały mocno, a w słodyczy były nuty kwaskowatego odoru, czasem goryczy. Mężczyźni.
Spojrzałem w dół. Wpatrywałem się chwilę w kolorową, świecącą różnobarwnie plamę. Plama poruszała się wciąż. Była światłami samochodów, latarni i bilbordów, odbijającymi się od mokrej jezdni. W tej plamie przebiegali ludzie. Ich serca biły szybko. Płuca łapały hausty powietrza kiedy spieszyli się, by nie zmoknąć. Dlaczego tak bali się deszczu? Deszcz nie był zły. Sprawiał, że zapachy zostawały na ziemi dłużej, płynąć w dół i pozwalając mi delektować się nimi.
Te odgłosy, zapachy. Sprawiały, że mimowolnie oblizywałem kły spragnione krwi i mięsa. Żołądek skręcał mi się i kurczył. Irytowało mnie jego burczenie. Miałem wrażenie, że każdy może je usłyszeć.
Wyczułem zapach. Słodki, ale o ciężkiej, piżmowej nucie. Z zapachem mieszał się inny, ostrzejszy, kwaśniejszy, męski, ale on już słabł, wietrzał. Może i zapach nie był najpiękniejszym, ale był dobrym an tyle by być jedzeniem. Ludzie dzielili się na tych, którzy byli potrzebni i tych, których nikt nie szukał.
Przebiegłem po dachu. Szybko, cicho. Skoczyłem na następny, później kolejny. Zdradzał mnie ledwie szmer, którego nie mogło usłyszeć stworzenie inne niż mojego pokroju, a i to wątpliwe. Mogłem być przecież ledwie większa kroplą deszczu pośród miliona innych.
Spojrzałem w dół, w ciemniejsza niż pozostałe uliczkę. Dostrzegałem kontury kobiety. Szła pospiesznie, choć wolniej niż inni. Zupełnie jakby nie chciało jej się nawet biec. Zsunąłem się więc za nią. Nie usłyszała. Poczuła za to moje ramiona, które zacisnęły się wokół niej. Moje dłonie zacisnęły się wokół jej ust. Ścisnąłem, usłyszałem charkot, chrupnięcie. Serce uderzyło jeszcze dwa razy, po czym ucichło.
Uskoczyłem w stronę ściany, skryłem się w głębszym cieniu, bo moich uszu doszedł szmer, którego nie powinno tu być. Nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Byłem głodny, a ledwie krok dalej, na ziemi, spoczywało ciepłe jeszcze żarcie.

<Kto mi przeszkadza i czy mnie widzi? Zamordowałem czyjąś znajoma czy podkradłem komuś cel?>

Rób tak, żeby Tobie było dobrze

Ajk by AhrKan
Imię: Ajk
Nazwisko: Brak. Nie ma, nie pamięta, nie chce pamiętać. Nic ono dla niego nie znaczy już od dawna.
Przezwisko: Ajk jest dość krótkie, żeby każdy zapamiętał.
Wiek: 98 lat
Data urodzenia: 20 listopada
Płeć: mężczyzna
Rasa: ghul
Pochodzenie: Stany Zjednoczone, Nowy Orlean, ale nie był tam od ponad pięćdziesięciu lat.
Status społeczny: bezrobotny.
Rodzina: niegdyś miał brata, Arogha. Obecnie tuła się sam i to już od dawna. Nie ma zielonego pojęcia czy jego brat w ogóle żyje.
Partner: brak, jeszcze poluje.
Charakter: Można uznać, że spokojny, nieco dziwny i ociężały jak na ghula przystało. Często musi zastanowić się nad tym, co wymaga ruszenia mózgiem w inny sposób niż przyłożenie komuś z byka. Najczęściej rozpraszają go jego zmysły. Uwielbia węszyć przez co ciężko mu się skupić na merytorycznej stronie kontaktów z innymi. Z zapachów zresztą potrafi wywnioskować o wiele więcej niż chciałoby mu się kiedykolwiek dopytać. Nie jest typem samotnika, ale nie odnajduje się w towarzystwie co go niejednokrotnie irytuje. Zdenerwowany lub rozochocony wonią krwi przestaje myśleć co kończy się zazwyczaj dość krwawo. Bywa, że tego żałuje.
Aparycja: Wysoki, szczupły i żylasty. Pociągła twarz okalana jest czarnymi, przydługimi i nierówno przyciętymi włosami. Oczy ma czarne jak węgle. Często nosi szalik, żeby zakryć płaski nos.
Historia: Urodził się w Nowym Orleanie jako pierwsze dziecko kryjącej się na przedmieściach pary ghuli. Sprawiał sporo problemów, a wszystko za sprawą swoich zmysłów, które nierzadko doprowadzały go do istnej furii. Lubił polować, kierować się węchem. Nie wyszło to na dobre jego rodzinie, bo ściągnęło uwagę ludzi. W ten sposób rodzice Ajka zginęli przedwcześnie, a on wraz z bratem tułali się po różnych miastach. Wytrzymali razem ledwie dwa lata, po czym rozdzielili się.
Inne: 
  • Lubi muzykę. Szczególnie instrumentalną, ale nie koniecznie klasyczną. 
  • Często można go zauważyć na dachach sporych budynków, kiedy zerka w dół na ludzi, który zlewają się w jedną, szarą masę. Siedzi wtedy, węszy i słucha wyłapując uderzenia serc i co przyjemniejsze wonie.
Login/email: AhrKan

od Thomasa - CD Tiffany

Miło mi było, gdy Tiffany tak się zachwyciła moimi zdjęciami. Nie były przecież aż takie dobre, ale jednak to było przyjemne uczucie. Nigdy takiego nie czułem. Zazwyczaj gdy pokazywałem swoje zdjęcia klientom, wybierali najlepsze chwaląc je jak najmniej, a potem jak najwięcej krytykowali te gorsze. Cud, że w ogóle jakieś się sprzedawały. Ale przecież dopiero zaczynam, może kiedyś się rozwinę? Dobrze by było.
- Od kiedy się tym zajmujesz? - zapytała dalej oglądając.
- Nie długo - oznajmiłem, próbując sobie przypomnieć kiedy dokładnie zacząłem to robić. - Może z pół roku, albo dłużej - dodałem. - Pewnie gdybym miał jakiegoś nauczyciela, lepiej by wychodziły - pomyślałem na głos.
Tiffany w końcu oddała mi aparat, wyłączając go i jeszcze raz pochwalając mnie. Uśmiechnąłem się ciepło. Była bardzo miłą, chociaż nie byłem pewny, czy mówiła to szczerze, czy tylko żeby zrobić mi przyjemność. Chciałbym, aby to było to pierwsze, ale nie mogłem przecież wykluczyć drugiej opcji. Aczkolwiek do głowy wpuszczałem tylko tą pierwszą myśl, próbując oszukać swój mózg, co wyszło mi jednocześnie na dobre, jak i skuteczne.
- Będę się już zbierał - oznajmiłem. Już długo siedziałem w kawiarni i pomimo, że rozmowa była na prawdę bardzo przyjemna, to jednak musiałem wracać. Byłem omówiony z klientką, która chciała zdjęcia wraz z koniem. Miała ubrać jakąś sukienkę i miała przyprowadzić ze sobą czarnego fryzyjskiego ogiera. Według mnie zdjęcia ze zwierzętami najlepiej mi wychodzą, jednak będę musiał uważać. Nie będę mógł podejść zbyt blisko konia, aby go nie spłoszyć. W końcu zwierzęta za mną nie przepadają, bo wyczuwają ode mnie wilka, a ludzie tego nawet nie zauważają, co jest mi na rękę. - Mam umówioną sesję - wytłumaczyłem dziewczynie wstając.

<Tiffany?>

piątek, 14 października 2016

od Tiffany - CD Thomasa

Ostrożnie przechwyciła przedmiot, trzymając go obiema rękoma w razie czego, nigdy nie wiadomo czy za chwile nie wyślizgnie się jej z rąk i upadnie na twarde kafelki, a na prawdę by tego nie chciała. Pewnie wpadłaby w większe kłopoty niż już sobie narobiła i o wiele więcej poczucia winy.
Zwracając całą swoją uwagę na aparacie, zaczęła oglądać zdjęcia. Od razu jej się spodobały, były one naprawdę ciekawe i piękne ujęcia, ale było to tylko jej zdanie. Nie miała zielonego pojęcia o fotografii, co prawda czasami robi zdjęcia niektórych rzeczy, ale używa do tego najzwyklejszego aparatu w telefonie, który nie ma takiej dobrej jakości. No, ale odróżnić profesjonalne zdjęcia, do których ktoś naprawdę się przykłada, od tych byle jakich najzwyklejszych potrafi, w sumie to każdy ma chodź tyle talentu do zauważenia różnicy.
W czasie oglądania zaczęła się uśmiechać, większość z nich naprawdę przypadła jej do gustu. Kiedy skończyła, znalazła ten właściwy przycisk i wyłączyła aparat, po czym oddała go jego właścicielowi.
-Moim zdaniem są fantastyczne. Ja nie mam talentu do niczego. - na to zaśmiała się cicho sama z siebie, doskonale wiedząc, że to prawda.
Oprócz pracy w radiu, co nie wymagało nic oprócz umiejętności gadania przez dłuższy czas, tak aby słuchacze rozumieli, nie było niczym wielkim. Większość osób w tej kawiarni by potrafiło to robić bez żadnego problemu.
No chyba, że jeszcze nie została przyłapana przez policję, ale to się bardziej zaliczało do jej lichego szczęścia. W końcu jedzenie ludzi jest czymś co każdy ghoul musi się mierzyć prawie co dzień. Zawsze próbowała narobić sobie zapasów na przynajmniej tydzień, ale nie za bardzo jej się to udawało. Zawsze narobił się tylko bałagan, a mimo że w nocy, to zawsze można było spotkać przechodniów, a nikt raczej przejdzie obojętnie koło osoby targającej zakrwawione ciało jakby niby nic. Mogła by je schować gdzieś w jakimś zaułku, ale najprawdopodobniej ktoś bu je znalazł, jak nie wampir, wilkołak czy też zwykły człowiek, a najbardziej innych ghoul, który podążyłby za zapachem trupa.
-Od kiedy się tym zajmujesz? - spytała, dalej zafascynowana zdjęciami.

<Thomas?>

od Reia - CD Wincentego

Nadal trzymając głowę odwróconą do torby, milczał przez chwilę szukając najsensowniejszej odpowiedzi jakiej mógłby udzielić. Bo w końcu co miałby powiedzieć? Że zawsze sobie sam opatrywał rany, pomagając przy tym innym ludziom, którzy byli w podobnej sytuacji i nie chciał żeby się wykrwawili lub zainfekowali nawet najmniejsze ranę ze strachu o bycie samym. Nie wspominając już o innych wampirach.
Bał się, że Wincenty uzna go za jakiegoś wielkiego świra, jeśli już nie narobił sobie do tego przydomku. Większość napotkanych mu osób zawsze na końcu okrzykiwało go mianem strasznego, dziwnego lub zdrowo walniętego w głowę. Nigdy nie zaprzeczał im, sam doskonale wiedział, że tak jest.
Wyjmując z torby nici i igłę, wrócił z powrotem na swoje wcześniejsze miejsce.
-Pewnie już zauważyłeś, że jestem cały pozaszywany niciani, bez jakiejkolwiek przyczyny w sumie, takie przyzwyczajenie. Kiedyś zajmowałem sie skaleczeniami i ranami w takim temacie. Trochę miło słyszeć, że uważasz mnie za fachowca, ale nim nie jestem. Umiem tylko bardzo dobrze zszywać skórę, to wszystko. - uśmiechnął się na chwile. Nieważne jak bardzo dziwnie i podejrzanie zabrzmiał, postanowił, że taka odpowiedź była dobra. W sumie to co powiedział to czysta prawda, ale w bardziej normalnym, spokojnym wydaniu bez niepotrzebnych szczegółów.
Całą swoją uwagę zwrócił na przedmioty, które trzymał. Rozplątał i rozerwał nić w długości która powinna starczyć na zaszycie całej rany. Powoli zakręcił jeden z końców, aby przypadkiem nie miał zbędnych problemów z przełożeniem jej przez małą dziurkę w igle.
Kiedy już to zrobił miał zamiar od razu zacząć nie chcą zabierać dużo czasu, miał wrażenie, że już wystarczająco długo siedzieli w tym samym miejscu w tej samej sytuacji, z której chciał wyjść.
Jednak zatrzymał się tuż przez raną, przypominał sobie jedno z rzeczy, które go już wcześniej zaciekawiły.
-A ty? Dlaczego jesteś zabójcą do wynajęcia? Lub jakkolwiek się to poprawnie nazywa. Ale jak nie chcesz to nie musisz odpowiadać. A ja zabieram się do szycia, więc się przygotuj. - mówiąc to powoli i uważnie zaczął zaszywać dziurę.

<Wincenty? Nie popędzaj tak bo jeszcze jakieś koślawe szlaczki wyjdą XD>

środa, 12 października 2016

od Wincentego - CD Vivian

- Jak na niedźwiedzia grizzly, to faktycznie, mógłby być nieco większy - przyznał Wincenty z rozbawieniem, przyglądając się, jak wielkie psisko obskakuje Vivian z każdej strony i próbuje ponownie polizać ją po twarzy.
Gdy dziewczyna pochyliła się, by podrapać psa za uszami i poklepać po łbie, ghul odsunął się, by merdający ogon czworonoga przestał obijać mu łydki, i cierpliwie poczekał, aż ta wymiana czułości dobiegnie końca.
Przyglądał się zresztą tej scenie z odrobiną mimowolnej zazdrości. Jednym z jego nielicznych wspomnień z krótkiego okresu prawdziwego dzieciństwa był fakt, że zawsze chciał mieć psa. Obecnie mógłby spełnić to dziecinne marzenie za pomocą jednej wizyty w schronisku, ewentualnie poprzez przygarnięcie jednej z wielu przybłęd błąkających się po ulicach Chicago. I zrobiłby to chętnie. Obawiał się jednak, że nie zniesie na dłuższą metę nawet tego rodzaju towarzystwa - albo, co gorsza, kiedyś, gdy ponownie straci nad sobą kontrolę, zrobi biednemu psu krzywdę.
- Zaczekam tutaj - powiedział z uśmiechem, opierając się niedbale o framugę drzwi. 
Vivian zniknęła w ciemnym przedpokoju, z niewiadomych dla powodów nie oświecając światła, a Wincenty został sam na sam z patrzącym na niego uważnie psem. Gauthiera kusiło przez chwilę, by wyciągnąć do niego rękę i spróbować pogłaskać go po łbie, ale coś we wzroku zwierzęcia szybko skłoniło go do zrezygnowania z tego zamiaru.
 Ghul był niezwykle ciekawy, czy czworonóg widzi w nim realne zagrożenie - którym tak prawdę mówiąc był - dla swojej kochanej pani, czy jest nieufny tylko tak dla zasady, traktując go zwyczajnie jak każdego innego nieznajomego.
Po chwili Vivian wróciła, niosąc smycz i bluzę. Zamknęła mieszkanie, zapięła psa i poprowadziła ghula go z powrotem na zewnątrz, prosząc uprzednio, by był w miarę cicho.
- Czyżby nerwowi sąsiedzi? - zagadnął Wincenty, gdy byli już na zewnątrz. Niebo powoli przechodziło z granatowego w szary, wciąż było jednak chłodno jak w nocy.
- Nawet nie pytaj - prychnęła w odpowiedzi, machnąwszy wymownie ręką. - Wszystko im przeszkadza, niedługo zaczną się czepiać, że Ash w ogóle śmie oddychać.
- A to - Wincenty wskazał na trzy zbliżające się do nich ciemne, rosłe, lecz nieco chwiejące się sylwetki będące prawdopodobnie imprezowiczami wracającymi obchodzie po klubach. - To też twoi sąsiedzi, V?
Szczerze mówiąc, miał nadzieję, że tak. Nie chciał psuć sobie tej nocy.

<V? ^^>

Wish we could turn back time to the good old days

Imię: Veith Elias
Nazwisko: Hohenstein 
Pseudonim/Przezwisko: Agrest
Wiek:
235 lata
Data urodzenia:
14 października 1781
Płeć: Mężczyzna
Rasa: Wampir
Pochodzenie: Okolice miasta Linz, Austria
Status społeczny: Nauczyciel literatury w szkole średniej; obecnie pracuje na pół etatu
Rodzina:
  • Niclas Hohenstein, brat bliźniak. Został zamordowany 30 maja 1807. Najlepszy przyjaciel Veitha i jedyny członek rodziny, na którym mu za śmiertelnego życia tak naprawdę zależało, nie licząc Pii oczywiście.
  • Alexander Hohenstein, ojciec. Zmarł na zapalenie płuc 2 lutego 1801 roku w wieku 54 lat. Dumny, wyniosły i surowy człowiek, który zdawał się być zbyt majestatycznym, by móc mieć jakiekolwiek uczucia. Niemal nieobecny w życiu obu chłopców; był zbyt zajęty doglądaniem majątku, by mieć czas dla własnych dzieci.
  • Leonie Hohenstein, matka. Zmarła podczas porodu, mając 23 lata. Veith niewiele wie na jej temat, gdyż ojciec rzadko kiedy o niej wspominał, a od Pii mógł dowiedzieć się jedynie czegoś o jej wyglądzie, a mianowicie tylko tyle, że są do niej z bratem bardzo podobni.
  • Pia Johanson, niańka, zmarła 29 maja 1807 roku w wieku 87 lat. Była dla bliźniaków źródłem legend, towarzyszką zabaw, powierniczką, a przede wszystkim - matką, chociaż zwykle zwracali się do niej "babciu". Ufali jej bezgranicznie, była dla nich wsparciem i jedynym oparciem. Gdy jej zdrowie znacznie podupadło, a umysł przestał pracować tak, jak powinien, zapewnili jej opiekę i nie pozwolili ojcu wyrzucić jej na bruk.
  • Albert Hohenstein, 13 lat. Ostatni potomek Niclasa noszący rodowe nazwisko. Przerażona życiem, zamknięta w sobie sierota, która jeszcze za szczęśliwych czasów poprzedzających wypadek jakimś dziwnym sposobem zaskarbiła sobie przychylność Veitha i stała się oczkiem w jego głowie. Nie dziwne więc chyba, że gdy przyszło co do czego, wampir bez wahania przejął nad nim opiekę.
  • Tobias Hohenstein, ojciec Alberta. Zginął w 2007 roku w katastrofie lotniczej. Miał 29 lat.
  • Luna Hohenstein, matka Alberta, 35 lat. Leciała tego pamiętnego dnia feralnym samolotem razem ze swoim mężem, ale w przeciwieństwie do niego, przeżyła katastrofę. Przypłaciła to jednak utratą zdrowia; wymaga stałej opieki, jest całkowicie sparaliżowana, a tkwiący w jej głowie, niezdatny do bezpiecznego wyjęcia kawałek żelastwa, który prawdopodobnie jest rączką utwardzanej, skórzanej teczki, którą tego dnia miał przy sobie Tobias, sprawia, że ma trudności z mówieniem.
Partner: Brak
Charakter: Patrząc na Veitha, z łatwością można odnieść wrażenie, że jest on lekko zagubiony w otaczającej go rzeczywistości. To jednak tylko złudzenie, którego szybko należałoby się wyzbyć, ponieważ jest to w stu procentach nieprawda. Veith bowiem wcale nie jest lekko zagubiony - on jest potwornie zagubiony. Chociaż bardzo się stara, nie potrafi ogarnąć nawet połowy rzeczy, z którymi powinien być na bieżąco, a współczesny świat niezmiernie go przeraża. Otoczony całą tą technologią, która pojawiła się jakby znikąd w ciągu tych kilku króciutkich dziesięcioleci, czuje się osaczony i zupełnie bezradny, a te uczucia ciągną za sobą z kolei irytację i niechęć do tego, czym szczycą się ludzie dwudziestego pierwszego stulecia. Oczywiście nie do wszystkiego - znalazłoby się kilka, jak nie kilkanaście rzeczy, które mimo wszystko zdobyły jego sympatię; chociażby niektóre gatunki nowoczesnej muzyki, czy też sztuka w szeroko pojętym zakresie. Kilkoro wyjątków jednak w żadnym razie nie zmienia faktu, że Veith to zagorzały konserwatysta, dla którego świat mógłby się zatrzymać na przełomie XVIII i XIX wieku i już więcej nie ruszać z miejsca. Jako że urodził się u schyłku romantyzmu, jest czymś w rodzaju formy przejściowej między romantykiem, a pozytywistą, przy czym tak naprawdę mocno odstaje zarówno od jednego, jak i od drugiego - i nie jest to bynajmniej spowodowane wampiryzmem. Jak na szlachcica starej daty przystało, ma o sobie odrobinę zbyt wysokie mniemanie, a jego maniery są nienaganne. Jest nieco szorstki w obyciu; do innych zwykle odnosi się z chłodną uprzejmością - zwłaszcza, jeśli ci inni są płci żeńskiej, która od zawsze go w pewnym stopniu onieśmielała - nie mówiąc ani tym bardziej nie robiąc niczego ponad to, czego wymagają dobre obyczaje. Veitha od zawsze cechowały łagodność, spokój i powaga - całkowicie rozluźnia się zwykle jedynie w towarzystwie bliskich przyjaciół, a i wtedy jego poczucie humoru nie jest jakieś wybitne. Pod pewnymi względami jest zamknięty w sobie; z reguły woli słuchać niż mówić, zwłaszcza, jeśli rozmowa dotyczy tematów osobistych, takich jak chociażby przeszłość. Veith wyznaje zasadę mówiącą o tym, że jeśli chce się mieć coś zrobione dobrze, należy zrobić to samemu, a gdy się za coś weźmie, wkłada w to całe serce i łatwo nie odpuszcza. To typowy perfekcjonista, który wszystko musi mieć zrobione od przysłowiowej linijki, w dodatku mający niemal obsesję na punkcie porządku - wszystko musi być na swoim miejscu, czyste i schludne, powinno też w miarę możliwości mieć jakieś walory estetyczne. W swoich przekonaniach jest uparty jak osioł; nawet jeśli nie ma racji, będzie się bronił tak długo, aż nie dostanie udowodnienia spełniającego jego wygórowane wymagania. Jego obrona nie będzie jednak agresywna, obejdzie się bez krzyków i uderzania pięścią o stół; Veith bowiem jest w stu procentach pacyfistą i unika jakichkolwiek przejawów przemocy, nawet tych słownych. Uparcie próbuje także nawracać swoich znajomych do takiego stylu bycia, a ich ignorancja w żadnym wypadku go nie zraża, bo przecież trzeba ich akceptować takimi, jacy są. Trzeba przy tym zaznaczyć, że bliscy są dla niego największą wartością i przy okazji jedyną rzeczą, dzięki której ma motywację do robienia czegoś ponad siedzeniem w rodzinnym dworku w Austrii i opieką nad biblioteczką i ogrodem. Są też jedną z tych nielicznych rzeczy, zaraz obok dumy i honoru, przez które zdarza mu się czasem zapominać o swojej spokojnej, bezkonfliktowej naturze. Zwłaszcza w stosunku do Alberta jest więcej niż nadopiekuńczy; chorobliwie wręcz pilnuje, by chłopakowi nic się nie stało, a do każdej jego choroby, czy to przeziębienia, czy skręconej kostki, podchodzi jak do dżumy. Podsumowując krótko: Veith to stroniący od przemocy pacyfista, który rozerwie ci gardło i wypruje flaki, jeśli chociażby spróbujesz podnieść rękę na jego bratanka.
Aparycja: Veith to stosunkowo wysoki, bo mający 187 cm wzrostu, szczupły, żeby nie powiedzieć wątły, mężczyzna o delikatnej, prawie kobiecej urodzie i właściwej wampirom, lecz odziedziczonej podobno po matce chorobliwie bladej cerze. Jego jasnobłękitne, hipnotyzujące wyrazistością koloru oczy mają łagodny, rozumny wyraz człowieka, który swoje już przeżył i obecnie przyjmuje świat z uprzejmym zainteresowaniem, uważając się jedynie za obserwatora, a nie uczestnika zdarzeń. Jasne, sięgające pasa włosy zwykle nosi spięte w koński ogon, przy okazji przesłaniając nieznacznie wydłużone uszy, jego zdaniem rzucające się w oczy niczym krew na świeżym śniegu. Garderoba Veitha przez te dwieście lat nie bardzo się nie zmieniła; chociaż niektóre elementy swojego ubioru musiał zastąpić ich nowoczesnymi odpowiednikami, wciąż ubiera się zgodnie z XIX-wieczną modą.
Historia: Veith wywodzi się z szanowanego i wpływowego austriackiego rodu, o którym głośno było niegdyś niemal w całej Europie. Chociaż urodził się już u schyłku jego świetności, gdy nazwisko Hohenstein powoli odchodziło w zapomnienie, był jego największą ozdobą i jednocześnie pośrednią przyczyną zguby. Był drugim i zarazem ostatnim synem głowy rodu Hohensteinów, młodszym od swojego brata bliźniaka zaledwie o kilka minut. Jako że ich matka zmarła podczas porodu, a ojciec był jedynakiem i nigdy ponownie się nie ożenił, dwaj bracia byli ostatnią nadzieją dogasającej familii. Dzieciństwo upłynęło im tak, jak zwykle upływało dzieciństwo szlachciców z bogatych rodzin; byli rozpieszczani do granic możliwości, pobierali nauki od najlepszych prywatnych nauczycieli, a ich jedynym zmartwieniem były spływające na niczym próby zaimponowania ojcu. Zawsze trzymali się razem i nie zmieniło się to nawet w późniejszych latach, chociaż zaczynali coraz bardziej się od siebie różnić. Na każdym przyjęciu, polowaniu czy balu trzymali się blisko siebie; wystarczyło poszukać spokojnego Veitha, by znaleźć również jego charyzmatycznego, błyskotliwego brata, który już niedługo miał przejąć rodzinny interes. Pod koniec 1800 roku Alexander Hohenstein podupadł na zdrowiu i kilka miesięcy później zmarł, ale jeszcze przed śmiercią zdążył ożenić pierworodnego syna z córką swojego zaufanego przyjaciela i wspólnika, Ludwiką von Finckenstein. Małżeństwo było w miarę udane, a młoda para już w sierpniu następnego roku doczekała się pierwszego dziecka, małej Elżbiety. Veith natomiast wyjechał do Wiednia studiować filozofię. Tam też w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności został przemieniony w wampira. Do dziś sam nie wie, jak to dokładnie się stało; pamięta jedynie, że tego feralnego wieczora wyszedł wraz z kolegami uczcić zdane egzaminy, a następnego dnia obudził się w ciemnym zaułku, otępiały, obolały, z kończynami jak z ołowiu, dręczony jakimś dziwnym pragnieniem. Miał trudności ze zlokalizowaniem kamienicy, w której wynajmował mieszkanie, a gdy w końcu do niej dotarł, przez następny tydzień jej nie opuszczał, coraz bardziej opadając z sił. Próbował się zmusić do jedzenia, ale zwracał każdy, nawet najmniejszy kęs. Nie potrafił stwierdzić, co mu dolega i prawdopodobnie rychło zakończyłby swój krótki wampirzy żywot, gdyby nie dziwne zrządzenie losu, które pewnego dnia kazało mu wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza. Gdy stanął przed bramą, przytrzymując się ściany i grzejąc się w promieniach zachodzącego słońca, jego uwagę zwróciło ciche gruchanie, które rozległo się tuż obok jego nogi. Dopiero teraz zauważył, że na chodniku, może o krok od niego, leży dogorywający już gołąb ze złamanym skrzydłem. Coś kazało mu podnieść go i zabrać do domu, a gdy próbował opatrzyć ptaka, zapach jego krwi pobudził w nim ten dziwny instynkt, który nie dawał mu spokoju od tamtej nocy, gdy obudził się w zaułku, i który teraz całkowicie nim owładnął. Nieszczęsny ptak stał się pierwszą ofiarą Veitha i jednocześnie uratował mu życie, nie tyle dostarczając mu pokarmu, co uświadamiając, kim jest. Nocą tego samego dnia młody wampir udał się na swoje pierwsze polowanie, a nazajutrz rano ruszył w podróż do Linz, czując się zarazem lepiej i gorzej - o ile jego zdrowie w znacznym stopniu uległo poprawie, czuł się podle. Niclas powitał go w domu z otwartymi ramionami i nie omieszkał przedstawić mu swojego drugiego dziecka, które raptem kilka dni wcześniej przyszło na świat i zostało nazwane imieniem swojego dziadka, Alexandra. Veith wynajął mieszkanie w jednej z najlepszych kamienic w Linz, odzyskał dawny wigor, znów zajął się nauką, a żywienie się krwią powoli przestawało robić na nim wrażenie, zwłaszcza, że pił jedynie krew zwierząt. Przez kolejne trzy lata wiódł spokojny żywot, nieświadomy faktu, że zwraca na siebie coraz większą uwagę. Gdy w maju 1807 zmarła Pia, kobieta, która zastępowała obu bliźniakom matkę, Niclas sam pofatygował się wieczorem, by powiadomić o tym brata osobiście. W mieszkaniu jednak zamiast Veitha zastał niewielką grupę ludzi uzbrojoną w osikowe kołki. Jego łudzące podobieństwo do brata go zgubiło; łowcy wampirów przebili go kołkiem, nim zdążyli chociaż pomyśleć o tym, że wampir, którego szukają, ma przecież bliźniaka. Następnego ranka zwłoki kilku z nich znaleziono w kawałkach, rozwleczone po całym mieście, a szalejący z rozpaczy Veith zniknął na następne 120 lat, raz na jakiś czas tylko upewniając się, że z dziećmi, a potem wnukami Niclasa wszystko jest w porządku. Tak naprawdę wrócił do rodziny dopiero, gdy druga wojna światowa rozdarła Europę, i pozostał z nią do teraz, dla kolejnych trzech pokoleń Hohensteinów będąc dalekim wujem. Gdy siedem lat temu Tobias - czyli drugie pokolenie Hohensteinów-bratanków - zginął w katastrofie lotniczej, a jego żona trafiła do znajdującego się w okolicach Chicago i prowadzonego przez jej kuzynkę ośrodka pomocy paliatywnej, Veith był zmuszony przejąć opiekę nad Albertem, ich synem. Z racji tego, że chłopak był do matki mocno przywiązany, wampir przeniósł się wraz z nim do Chicago, by mógł ją regularnie odwiedzać.
Inne:
  • Jako wampir-wegetarianin, unika ludzkiej krwi, a główną część jego diety stanowi krew królicza, która pod względem walorów smakowych jest - przynajmniej według Veitha - najmniejszym z możliwych złem.
  • Jest miłośnikiem opery; zwykle ciąga do niej Alberta przynajmniej dwa razy w tygodniu, chyba, że chłopakowi uda się jakoś od tej katorgi wywinąć bólem głowy czy inną klasówką. Zwykle jednak Albert nie próbuje tego robić, gdyż w zamian za wyjście do opery ma pełne prawo zaciągnąć wuja do kina na jakiś dobry film akcji albo Dreamworksowską produkcję.
  • Uwielbia grę w szachy i jest prawdziwym czarnym koniem. Szachy to też jedyna gra, w którą daje radę grać na komputerze - oczywiście jeśli wcześniej ktoś je włączy i przypomni mu, co ma naciskać, żeby przesuwać figury.
  • Mimo usilnych starań Alberta, wciąż zupełnie nie radzi sobie z obsługą telefonu. Jedynym, co potrafi zrobić na swojej przedpotopowej, przypominającej nieco kalkulator komórce, jest odebranie połączenia. A i tak nie zawsze naciśnie na ten klawisz, na który powinien.
  • Kocha psy. Gdyby nie alergia Alberta, najpewniej już dawno wziąłby jakiegoś ze schroniska - najchętniej takiego po przejściach, którego nikt inny nie chciałby przygarnąć.
  • Jeśli chodzi o nowszą muzykę, najchętniej słucha Gregoriana, Ery i wszelkiej maści bluesu. Najczęściej słucha jej z walkmana starej daty, który jest chyba jedynym urządzeniem, do obsługi którego Veith nie potrzebuje niczyjej pomocy.
  • Używanie przez niego komputera, telewizora czy też karty kredytowej kończy się zwykle rozpaczliwym "Albert, ratunku".
  • Albert poszedł w ślady ojca i również zwraca się czasem do Veitha per "wujku Agreście".  Wzięło się to stąd, że któregoś lata Veith poważnie rozchorował się po tym, jak za namową trzynastoletniego wtedy Tobiasa "dla próby" zjadł kilka niewielkich owoców zielonego agrestu. Od tego czasu wampir nienawidzi tych owoców szczerze i otwarcie, ale do przezwiska zdążył już przywyknąć - bo i czy miał jakiś wybór?
  • Jeszcze za życia trenował szermierkę. Szło mu to dosyć miernie, ale podstawy jakoś opanował, a podobno z tym jest jak z jazdą na rowerze.
  • Mimo, że upłynęło już tyle lat od emancypacji kobiet, wciąż nie potrafi do końca przywyknąć do niezależności płci pięknej. Nie żeby był seksistą czy czymś w tym rodzaju - po prostu uważa feministki za istoty więcej niż przerażające.
  • Zdarza mu się czasem pooglądać telewizję; upodobał sobie zwłaszcza lecące na Comedy Central stare komedie. Zdecydowanie jednak bardziej od telewizji woli książki, zwłaszcza przygodowe i romanse z okolic lat 70-tych XX wieku.
  • Chociaż większość z nich zna już na pamięć, wciąż sięga po klasyki takie jak "Romeo i Julia", "Cierpienia Młodego Wertera" czy też "Nowa Heloiza". Ostatnio zajął się kolekcjonowaniem ich różnych wydań.
  • Chociaż większość wampirów z zasady unika kościołów jak ognia, Veith jest jednym z tych wierzących i praktykujących wybryków natury, którym rzadko kiedy zdarza się opuścić niedzielną mszę. Jest wyznania rzymskokatolickiego.
  • Ma zaawansowaną kinetozę i każdą jazdę pociągiem, samolotem, statkiem czy innym autobusem przypłaca kilkugodzinnymi mdłościami, zawrotami głowy i ogólnym osłabieniem. Najgorzej sprawy mają się z karuzelami większymi od tych konikowych; po pięciu minutach jazdy Veith zwykle wygląda zupełnie tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Co najdziwniejsze, w samochodzie zwykle czuje się świetnie.
  • Posiada prawo jazdy. Jest jednak niedzielnym kierowcą, w dodatku zawalidrogą; boi się rozwijać prędkości większe niż 60 km/h i robi to tylko w ostateczności.
Login/email: Katiś1

niedziela, 9 października 2016

od Wincentego - CD Reia

Wincenty naprawdę nawet się nie łudził, że chłopak okaże się dyplomowanym chirurgiem, instrumentariuszem, weterynarzem lub chociaż studentem weterynarii. Mimo wszystko słowo "niechirurg" i tak go dosyć zaniepokoiło. Nie żeby należał do panikarzy, czy też osób jakoś bardzo przesadnie przywiązanych do swojego życia, ale jednak cenił swoją skórę przynajmniej na tyle, by nie chcieć niepotrzebnie ryzykować jej utratą, zwłaszcza w wyjątkowo bolesnych i ropiejących okolicznościach związanych z zaognioną, źle gojącą się raną.
Tak czy siak postanowił robić dobrą minę do złej gry, próbując przekonać samego siebie, że przecież większość wampirów raczej zna się nieźle na sprawach związanych z krwią. Dlaczego miałby trafić na wyjątek?
- Jestem Wincenty - ghul przedstawił się, uśmiechając się blado i próbując brzmieć jak gdyby nigdy nic, zwłaszcza nic związanego z prawą częścią jego torsu. Musiał przyznać, że to jedna z dziwniejszych okoliczności, w jakich miał okazję się komuś przedstawiać. - Wincenty Gauthier.
Zasyczał wściekle przez zaciśnięte kurczowo kły, gdy wampir wetknął w jego ranę dwa cienkie i jak na jego oko dosyć tępe ostrza i zaczął nimi manipulować, by podważyć jakoś tkwiącą w mięśniu kulę. Uporał się z tym zaskakująco szybko, nie żeby Gauthierowi w jakikolwiek sposób to przeszkadzało - wręcz przeciwnie, cieszył się z tego niezmiernie.
- No, to kula już za nami - oznajmił Rei wesoło, gdy wyjął niewielki, lepki od krwi przedmiot i podsunął mu go z tryumfalnym uśmiechem, jakby przekonany, że ghul koniecznie będzie chciał zobaczyć tkwiący w nim metal.
Następnie wampir zabrał się za odkażanie rany jakimś dziwnym specyfikiem. Ghul uznał, że nie ma jednak ochoty tego oglądać, więc wbił wzrok w mur przed siebie, po chwili przenosząc go na martwą, zastygłą w wyrazie przerażenia twarz Karlssona.
- Bardzo miło mi spotkać fachowca - odezwał się po chwili, korzystając z faktu, że jego nowo poznany niechirurg przerwał na chwilę zabieg, znowu szperając w poszukiwaniu czegoś w torbie. - Zwłaszcza w mojej obecnej sytuacji. Gdzie nauczyłeś się szyć rany, jeśli wolno spytać?

<Rei? Ty się lepiej pospiesz, zanim ktoś ich przydybie w tym zaułku w takim stanie. Chyba że chcesz uciekać przed glinami z ghulem w torbie. ;D>

od Thomasa - CD Tiffany

Dopiłem swoje cappuccino słuchając przy tym dziewczyny. Gdy zadała mi to samo pytanie, przez krótką chwilę siedziałem w ciszy, zastanawiając się nad odpowiedzią, aby była ona chodź trochę sensowna.
- W sumie to nic ciekawego - zacząłem, gdy do głowy w końcu wróciły wspomnienia z moich codziennych dni, w których nic się nie dzieje ciekawego. - Jestem fotografem, więc głównie chodzę po mieście, szukając tak zwanej inspiracji - postawiłem filiżankę na stół. Ręce położyłem po obu stronach naczynia, a głowę skierowałem na drzwi. Tak po prostu, aby uniknąć kontaktu wzrokowego. - Od czasu do czasu pójdę gdzieś zarobić na zmywaku, albo spędzam czas w domu nic nie robiąc - dokończyłem.
Gdy to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że mam na prawdę nudne życie. Nie licząc oczywiście tych bolesnych przemian o pełni księżyca, gdy to moje kości się przemieszczają, deformują, przechodzę bolesną mutacje, zachodzę sierścią i staje się dwumetrowym, czy nawet większym potworem, który sieje grozę i zniszczenie w ludzkim świecie. Tylko to ubarwia moje dni, chociaż tylko raz na miesiąc. A najbliższe takie nadanie kolorów nastąpi dopiero za tydzień, także mam jeszcze czas na panikowanie, że znowu coś zniszczę, czy zabije. Oczywiście ten temat zostawiłam dla siebie, gdybym podzielił się tą wiedzą z dziewczyną, nie wiadomo co by się stało. Mogła by mnie w tej chwili wydać, a ja bym po prostu zginął. Tak czy siak czeka mnie śmierć, wcześniej czy później, ale póki mogę, chciałbym żyć jak najdłużej. W końcu mam tylko prawie sto lat, co to dla jakiegoś wilkołaka?
- Mogę zobaczyć twoje zdjęcia? - spojrzałem na nią nieco zdziwiony.
- J-jasne - zająknąłem się, gdyż to było nieco dziwne ze strony drugiej osoby. - Zawsze nosze przy sobie aparat - po tych słowach wyciągnąłem z kieszeni mały aparat, który miał praktycznie zapełnioną pamięć. Musiałem w końcu zgrać najlepsze zdjęcia na laptopa, a te gorsze usunąć.
Podałem przedmiot dziewczynie, włączając go wpierw.
- Nie są zbyt dobre, uczę się dopiero - oznajmiłem, aby się nie dziwiła, że uznaje się za fotografa, chociaż niektóre moje zdjęcia są koszmarne. Przynajmniej dla mnie.

<Tiffany?>

czwartek, 6 października 2016

od Ӧykü - CD Roy'a

On stawił się za mną w dodatku ochronił mnie. Ayaz odszedł, a Roy zmienił się ponownie w człowieka. Przemiana i w dodatku użycie mocy musiało go całkowicie wyczerpać. W ostatniej chwili udało mi się go złapać. Moje uszy i ogon ponownie pojawiły się, wzięłam go na ręce jak i maskę która leżała tuż obok niego i zaniosłam go do swojego mieszkania. Położyłam go na swoje łóżko i okryłam kordłą. Zasłoniłam okna i włączyłam ogrzewanie, aby było cieplej. Usiadłam na ziemi blisko łóżka i pilnowałam go do czasu, aż nie zasnęłam. Star rano mnie obudziła. Spojrzałam się na chłopaka czy wciąż śpi i nie myliłam się. Spał i to mocno. Wzięłam kąpiel, ubrałam się, uczesałam włosy i zdążyłam zrobić dla nas śniadanie. Przygotowałam omlety, do picia herbatę jak i kawę nie wiedziałam zbytnio co pije, a tym bardziej co lubi jeść. Do tego sałatki, owoce i kilka ciastek. Miałam nadzieję, że mu posmakuje. Poprosiłam Kamire i Star, aby poszły obudzić Roy'a wreszcie było już wpółdo dziesiątej. Na pewno był głodny dlatego miałam dla niego wystarczająco dużo do jedzenia bynajmniej mi się tak wydawało. 
- Dzień dobry - uśmiechnęłam się tylko jak zobaczyłam zaspanego chłopaka, a tuż obok niego Kamire i Star.
- Dobry - powiedział zaspany. Jego włosy były bardziej nieogarnięte niż zazwyczaj.
- Siadaj i zjedz. Na pewno jesteś głodny - usiadł przy stole. Podałam wszystko to co przygotowałam, a on po pierwszym kęsie trochę się obudził. - Mam nadzieję, że ci smakuje? - uśmiechnęłam się lekko. - Roy co dzisiaj robisz? - spojrzałam się kątem oka na niego.
- Dlaczego pytasz? - ja spojrzałam się na jedzenie.
- Tak po prostu. Nie idę dzisiaj na uczelnię ani do pracy więc mam wolny dzień... - stęskniłam się za nim, a on po pierwszym spotkaniu się wpakował w kłopoty i to wszystko przeze mnie.


<Roy???> brak wenyyy...sorki