środa, 31 sierpnia 2016

od Wincentego - CD Vivian

- Interesujące imię - stwierdził Wincenty zupełnie szczerze, chowając rękę z powrotem do kieszeni marynarki. - Twoi rodzice byli niezwykle kreatywni. 
- To tylko ksywka - odwarknęła V w odpowiedzi, przewracając oczyma, wyraźnie zirytowana jego słowami. - Naprawdę jesteś taki durny, że myślałeś, że ktoś mógłby nazwać tak dziecko?
- No wiesz - odparł, wzruszając lekko ramionami. - ludzie są różni. 
Ponownie przewróciła oczami i westchnęła teatralnie, poprawiając torbę na ramieniu.
- To jak, gdzie zamierzamy iść na tę kolację? - zapytała, obejmując się ramionami. No cóż, w takim stroju faktycznie mogło być jej dosyć zimno. Ta noc nie należała do najcieplejszych.
Gauthier zastanawiał się krótką chwilę, nim odpowiedział. Najchętniej przeszedłby się do lokalu przeznaczonego dla ghuli, ale ta opcja w tej sytuacji z wiadomych przyczyn odpadała. Postanowił więc zabrać swoją nową znajomą do niedużej tajskiej knajpki, w której już kilka razy zdarzyło mu się spotykać z klientami. Dobrze znał jej właściciela, poza tym była otwarta do późna - głównie z racji szemranych interesów, które w niej załatwiano - i znajdowała się całkiem niedaleko. No i serwowano tam całkiem niezłe jedzenie.
- Znam pewną przytulną knajpkę niedaleko stąd - powiedział w końcu jakby z namysłem. - Mam nadzieję, że lubisz tajską kuchnię?
- Tak - mruknęła. -  Tajska będzie w porządku.
- Więc chodźmy.
Ruszyli w kierunku, z którego chwilę wcześniej przyszła V i po dłuższej chwili marszu w ciszy przerywanej strzępami krótkiej, nie bardzo klejącej się rozmowy opuścili park. Przeszli przez ulicę i skręcili za róg; po chwili mogli już zobaczyć niewielki szyld knajpki wiszący na końcu ulicy. Był wyjątkowo ambitny: wyobrażał czapkę kucharza obramowaną białymi neonami.
Wincent zerknął na swoją towarzyszkę i uśmiechnął się nieznacznie. Fakt, że właśnie idzie na kolację ze swoją niedoszłą kolacją wydawał mu się niezwykle zabawny.

<V? ^^>

I'm just trying to work out these cards I've been dealt

 
Imię: Margaret
Nazwisko: Keane
Pseudonim/Przezwisko: Margie, Marge, rzadziej Gośka czy też Gosia. Albo Małgorzata.
Wiek:
24 lata
Data urodzenia:
3 sierpnia 1992
Płeć: Kobieta
Rasa: Człowiek
Pochodzenie: Rajcza, Polska
Status społeczny:
Mikrobiolog
Rodzina:


  • Jadwiga Keane, matka, 48 lat. Przebojowa i zawsze służąca reszcie rodziny wsparciem, choć już nieco zmęczona życiem kobieta, która na chwilę obecną prowadzi chyba najważniejszą - rzecz jasna, zaraz obok tej o życie swojego młodszego dziecka, która miała miejsce nieco ponad 21 lat temu - batalię w swoim życiu. Otóż, od około pół roku walczy z rakiem jajnika.
  • Cian Keane, ojciec, 54 lata. Irlandczyk z pochodzenia, który całe życie - prócz wakacji u dziadków w Irlandii i u teściów w Polsce - spędził w Anglii. Zapracowany i nieco roztrzepany, ale zawsze stawiający rodzinę na pierwszym miejscu. Zapalony hazardzista, a odkąd jego małżonka się o tym dowiedziała - a dokonała tego w pierwszy. roku ich małżeństwa, gdy Cian przegrał w karty ich nowiusieńkie auto - także ostatnia osoba, która miałaby mieć dostęp do rodzinnych oszczędności.
  • Carlie Keane, siostra, 21 lat. Świeżo upieczona nauczycielka historii, wciąż mieszkająca z rodzicami z racji drobnych problemów zdrowotnych. Spokojna, cicha i stanowcza, a mimo to dogadująca się świetnie z tak różną od siebie siostrą. Cała rodzina od zawsze chuchała na nią i dmuchała, uznając fakt, że w ogóle z nimi jest, za prawdziwy cud - a to dlatego, że Jadwiga miała poważny problem z donoszeniem ciąży; poronienie od osiemnastego tygodnia wisiało nad nią niczym czarne chmury. Carlie koniec końców urodziła się jako wcześniak, w dodatku z hemimelią obu dolnych kończyn - dystalnej części lewej nogi nie ma w ogóle, prawej nodze brakuje kości piszczelowej. Nie dziwne więc chyba, że całe życie jeździ na wózku inwalidzkim.
  • Maria Szczęska, 80 lat, babcia od strony matki. Taka stereotypowa babcia, co to nie pozwoli wnuczętom odejść od stołu wcześniej niż po trzeciej dokładce, a po każdej wizycie wysyła ich do domu z kilkunastoma słoikami przetworów różnej maści. Oprócz dwóch kotów mieszka z nią także kuzynka Margaret, Joanna.
  • Abraham Szczęski, dziadek od strony matki. Zmarł w wieku 55 lat, trzy dni przed narodzinami Margaret.
  • Ava i Cillian Keane, dziadkowie od strony ojca, kolejno 79 i 85 lat. Nie mniej nadopiekuńczy niż pani Szczęska; i to nie tylko w stosunku do swoich wnucząt - co roku na święta urządzają wielką wyprawę do Polski, bo "ta biedaczka Mary nie może zostać przecież sama". A faktu, że, jak co roku, wcale nie będzie sama, do wiadomości nie przyjmują.
Partner: Brak
Charakter:
Margaret od samiutkiego początku gdzieś się spieszyło; wciąż jej się zresztą spieszy i wątpliwe jest, by kiedykolwiek przestało - bo i czemu miałoby? Tyle jest przecież rzeczy do zrobienia, tyle do odkrycia, a człowiek ma na to wszystko raptem kilka dziesięcioleci, które w dodatku każą mu bezsensownie marnować na życie w smutnej, szarej monotonii, za którą, jeśli oczywiście uda mu się z niej wpierw wyrwać, czeka go brutalny i równie bezsensowny wyścig szczurów, który jeszcze szybciej zabierze mu jego bezcenne lata. Dlatego właśnie Keane nie lubi stać w miejscu, a tym bardziej dawać się porywać bezmyślnemu nurtowi. Usilnie próbuje iść pod prąd i stara się nie marnować czasu na rzeczy, które uważa za nieprzydatne. Wiecznie za czymś pędzi, z głową zadartą wysoko i ze wzrokiem utkwionym w swoim celu, nie patrząc ani za siebie, ani tym bardziej pod nogi, i mimo tego, że bardzo często się potyka, z właściwą sobie niezłomnością dalej uparcie dąży do osiągnięcia go. Cierpliwość ma jedynie do swoich badań; wszystko inne z reguły chce mieć zrobione najlepiej na wczoraj, nieważne jak. Jej uwaga ma niezwykłą wręcz zdolność do podziału; często zajmuje się kilkoma rzeczami na raz, nie bardzo przykładając się jedynie do tych, jej zdaniem, mało ważnych. Potrafi wykonywać szkice do swoich notatek, oczywiście zerkając co chwilę przez mikroskop, jednocześnie uzupełniając dokumentację i oglądając kolejny odcinek swojego ukochanego serialu, i zrobić to wszystko dobrze, unikając jakiejkolwiek pomyłki - czy to niepoprawnego przerysowania zawartości komórki bakteryjnej, błędu w ciągu cyfr, czy też literówki w którejś z nazw. Musi oczywiście chcieć, a z tym u niej różnie bywa, żeby nie mówić, że z reguły jest kiepsko... Teraz pewnie nasuwa się pytanie: co ktoś taki robi na stanowisku sekretarki samego dyrektora tak wielkiej firmy? Cóż, wbrew pozorom, to proste. Mimo swoich licznych wad, Margaret jednak mimo wszystko potrafi być odpowiedzialna, a nawet wykrzesać z siebie nieco charyzmy. Jej podzielna uwaga i bystry umysł znacznie ułatwiają jej pracę, a ta odrobina samozaparcia, która urodziła się w niej, gdy przez swoją ignorancję oblała egzaminy i musiała pożegnać się ze studiami, sprawia, że przykłada się do swoich nowych obowiązków niemal tak bardzo, jak do swoich własnych naukowych spraw. Nie oznacza to oczywiście, że zdobycie tej posady zawdzięcza jedynie swoim zaletom - o nie, szczęścia miała aż nadto. Tak jak zawsze z resztą, bowiem natura musiała jakoś nadrobić fakt, że obdarzyła Margaret zerowym instynktem samozachowawczym - Keane bowiem nie zauważy zagrożenia, dopóki się o nie dosłownie nie potknie. Dziewczyna jest w stanie zrobić wszystko "dla dobra nauki", a jej życiowym celem jest odkrycie nowego gatunku - choćby i owada, chociaż nie ukrywajmy, że ssak, względem jakiś gad, wyglądałby ładniej w CV. I nieważne, że żmije są jadowite; przecież ona tylko chciała gada przenieść ze ścieżki na trawę, żeby zdjęcie ładniej wyszło. A że ukąsił, to nic. Do wesela się przecież zagoi, o co tyle krzyku. Ale to tylko jej wolno ryzykować - nikomu innemu nie pozwoliłaby zbliżyć się do takiego węża chociażby na krok. W stosunku do swoich znajomych, a tym bardziej przyjaciół i rodziny, potrafi być bardzo opiekuńcza. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Margaret jest z reguły przyjaźnie nastawiona do świata, a przy tym tolerancyjna i niezwykle wręcz ślepa jeśli chodzi o ludzkie niedoskonałości, i jeśli tylko nie zrobi się czegoś, co mocno wykroczy poza granice jej cierpliwości, jest się uznanym za prawie-przyjaciela. Bo tak naprawdę za prawdziwych, godnych zaufania przyjaciół uważa tylko kilka osób, a nawet i ich nie dopuszcza do swoich osobistych zapisków - to szczyt zaufania, którego nie osiągnął jeszcze nikt prócz Carlie, i nie zanosi się jakoś, by to się zmieniło. Temperament Margaret przypomina wulkan - możesz sobie robić, co tylko chcesz, a ona pozostanie spokojna, przynajmniej dopóki trzymasz się z daleka od krateru, już nie wspominając o wrzucaniu czegoś do jego wnętrza. Jeśli jednak popełnisz ten, nie ukrywajmy, całkiem pokaźny błąd, w najlepszym wypadku czeka cię chmura duszącego popiołu złożonego z ostrych słów, a w najgorszym... no cóż, wiadomo jak to było z Pompejami.
Aparycja: Nie można zrobić inaczej, jak tylko zacząć od bujnych, ognistorudych włosów do ramion, które są dumą i radością Margaret. Najczęściej nosi je rozpuszczone, dopasowując dokładnie do nich kolorystykę swoich ubrań, których znaczną część stanowią różnej maści swetry i sweterki. Jest stosunkowo wysoka - ma całe 171 centymetrów wzrostu - i szczupła w taki sposób, że o jakichkolwiek krągłościach praktycznie nie ma mowy. Jak na typowego rudzielca przystało, Margaret ma jasną cerę i zerowe zdolności do opalania, no chyba że garść nowiutkich piegów można uznać za opaleniznę, a o ile na jej twarzy można zobaczyć jedynie kilka - na całe szczęście - nierzucających się w oczy piegów, usadowionych trójkami bądź czwórkami na nosie, czole i policzkach, na jej ramionach i rękach są ich olbrzymie stada, których dziewczyna szczerze nienawidzi. Keane nie przywiązuje jakoś specjalnie wagi do makijażu - no i często nie ma też czasu go zrobić, nie ukrywajmy - zwykle ogranicza się więc do podkreślenia oczu, pomalowania rzęs i odrobiny różu na policzkach. Jej oczy natomiast to chyba jedyne, co nie zgrało się z włosami tak, jak powinno - zamiast zielonych, dostały się jej piwne przetykane złotem. No ale co poradzić. W końcu alleli, tak jak rodziny, się nie wybiera. 
Historia: Po pozornej poprawie, stan zdrowia Abrahama Szczęskiego znacząco się pogorszył - na tyle, że zaczęto spodziewać się najgorszego, które zresztą niedługo później nastąpiło. Jego przebywającej w Anglii, będącej w ostatnim miesiącu ciąży córce nie pozostało więc nic innego, jak tylko rzucić wszystko i wracać do kraju, by pożegnać ukochanego ojca. Zmarł on zaledwie kilka godzin po przyjeździe młodego małżeństwa, zdążywszy jeszcze zamienić z nimi kilka słów. Rodzina nie puściła Jadwigi na jego pogrzeb z obawy o dziecko; razem z nią w domu została jej kuzynka, by dotrzymać jej towarzystwa. Gdy jednak żałobnicy wrócili, zastali pusty dom. Początkową panikę skutecznie zażegnała leżąca na stole w kuchni kartka wyrwana brutalnie z książki kucharskiej, na której prócz tytułu owej książki napisane były dwa bardzo niewyraźne słowa: wody odeszły. I tak Margaret rozpoczęła swoją drogę zupełnie nie tam, gdzie powinna, skutecznie przy tym odwracając uwagę swojej rodziny od żałoby, a pobyt państwa Keane w Polsce przedłużył się o kilka kolejnych dni potrzebnych na upewnienie się, że z noworodkiem wszystko jest w porządku. Trzy lata później w równie widowiskowy sposób na świecie pojawiła się Carlie, skupiając na sobie całą uwagę bliskich i większą część domowego budżetu - trzeba było przecież przeprowadzić się do domu bez schodów, zakupić wózek inwalidzki i kilka innych, niezbędnych sprzętów. Mimo tej nowej, początkowo ciężkiej sytuacji Keanowie jakoś dawali radę wiązać koniec z końcem, żyjąc tylko nieco oszczędniej niż dotychczas. Nie obyło się też oczywiście bez drobnej pomocy ze strony rodziny. Czas szczęśliwego dzieciństwa mijał, a siostry kończyły kolejne szkoły, idąc zupełnie różnymi ścieżkami. Margaret dostała się na studia teriologiczne tylko po to, by po roku z nich zrezygnować na rzecz biotechnologii. Po ukończeniu studiów przeniosła się do Chicago, gdzie dobra znajoma z pierwszego kierunku załatwiła jej całkiem nieźle płatną pracę.
Inne:

  • Należy do Stowarzyszenia Badań Kryptozoologicznych.
  • Ma alergię na kokos w każdej postaci - wystarczy, że zje chociaż odrobinę, a cała puchnie i zaczyna mieć trudności z oddychaniem.
  • Jest także poważne uczulona na jad błonkoskrzydłych. Jeśli zostanie użądlona, nie ma szans, by obyło się bez pobytu w szpitalu.
  • Panicznie boi się krabów. Z tego też powodu nie wejdzie sama do morza głębiej, niż po pas. Nawet jeśli tym morzem jest Bałtyk.
  • Jej pupilem jest liściec, którego pieszczotliwie nazywa Jarzynką. Zawsze wyjmuje go z terrarium na czas pracy, żeby mógł rozprostować odnóża i powygrzewać się trochę pod lampką, a latem często zabiera go ze sobą na spacery. Nierzadko też zdarza się jej do niego mówić.
  • Jeśli chcesz powiedzieć na temat jej włosów coś, co nie będzie komplementem, lepiej w ogóle się nie odzywaj.
  • Nie znosi białej czekolady. Za zwykłą też zresztą jakoś szczególnie nie przepada.
  • Nie cierpi orzechów. Wyjątek stanowią fistaszki i pistacje - pod warunkiem, że są solone.
  • Może to nie dziwne, ale prócz angielskiego i francuskiego, którego podstawy zna jedynie dlatego, że musiała się go obowiązkowo uczyć w szkole (i, nie ukrywajmy, szczerze za to tej szkoły nienawidziła), zna także język polski. I to całkiem nieźle, bo chociaż trochę kaleczy wymowę, to jest w stanie z łatwością się z kimś po polsku dogadać.
  • Jest chrześcijanką opłatkowo-jajeczną.
  • W jej skromnym mieszkaniu nie sposób znaleźć książki traktującej o czymś niezwiązanym z zoologią, botaniką, czy anatomią. No, może prócz kilku o starożytnej Grecji czy Rzymie.
  • Przepada za grami pokroju Tomb Raider czy Assasins Creed, zdarza jej się też czasem zasiąść do Amnesii. Ale starymi, dobrymi Simsami też nie pogardzi.
  • Jest święcie przekonana, że stworzenia pokroju ngoubou czy mokele-mbembe istnieją naprawdę, i zamierza kiedyś ich istnienie udowodnić.
  • Uwielbia kawę, zwłaszcza tę zbożową.
Login/email: Katiś1

od Virága

Czasami Virág naprawdę zaczynał poważnie zastanawiać się nad zmianą hobby. 
Znaczki pocztowe z pewnością nie wyrywałyby co chwilę stron drogiego albumu, obrazy nie groziłyby zalaniem podłogi na przynajmniej dwóch piętrach, a utrzymanie kolekcji szpilek pożerałoby rocznie znacznie mniej pieniędzy, niż akwarium takich rozmiarów. Wampir mógłby przynajmniej wymienić inwentarz na coś mniejszego...i może mniej drapieżnego. Takie ranchu na przykład na pewno przy każdej okazji nie próbowałoby go pozbawić palców - a nawet jeśli, i tak nie dałoby rady  boleśnie ugryźć. 
A Berkenye owszem.
Prapłetwiec właśnie demonstrował swoje możliwości, zaciskając masywne szczęki na palcach wampira i szarpiąc uporczywie. Jako jeden wielki dwumetrowy mięsień z lekką nadwagą, który całymi dniami wyleguje się tylko na żwirze za korzeniem, miał przerażającą ilość niewykorzystanej energii, którą teraz postanowił chyba spożytkować na wyrwanie swemu właścicielowi ręki. Virág siłował się z nim przez dłuższą chwilę z rękami po łokcie zanurzonymi w wodzie, która powoli mętniała od piachu poderwanego gwałtownymi ruchami, a tuż przy miejscu ich starcia zaczęła nabierać niepokojąco rubinowego koloru. Usilnie próbował zmusić rybę do otwarcia pyska. Zdołał wykorzystać niemal cały zasób rodzimych przekleństw, nim w końcu uwolnił rękę.
- W następne święta wylądujesz na talerzu, obiecuję ci to - warknął i zacisnął zęby, oglądając poharatane palce. Prawdopodobnie rany wyglądały wyjątkowo źle - nawet jak na miarę dzieł Berkenye - ale lejąca się z nich obficie krew nie pozwalała stwierdzić tego na pewno. 
No cóż, pozostawało się tylko cieszyć, że ryby nie można zarazić wampiryzmem.
Virág owinął dłoń w kilka warstw chusteczek, by chociaż trochę zatamować krwawienie, i ruszył na poszukiwania bandażu, wciąż mrucząc pod nosem przekleństwa. Fakt, że w łazience na górze go nie znalazł, a jego prowizoryczny opatrunek już po chwili zaczął intensywnie przeciekać, ani trochę nie polepszył mu nastroju.
Gdy wampir schodził na dół, wielki, stojący naprzeciwko schodów zegar wybijał właśnie dziewiątą. Przystanął na chwilę, przyglądając się przedmiotowi z pewną nostalgią. O ile dobrze pamiętał, otrzymał go kiedyś w prezencie od dawno już nieżyjącego przyjaciela. Westchnął. Ludzie tak szybko umierają...
Kiedy wszedł do salonu, zastał Penkę siedzącą na kanapie z w połowie opróżnioną miską płatków na kolanach i pilotem w ręce. Skakała po kanałach, wyraźnie nie mogąc znaleźć niczego odpowiedniego do śniadania.
- Boże, Penka, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zobaczę cię na nogach przed dziesiątą - powiedział tonem bezgranicznego zdumienia i uśmiechnął się, kręcąc głową. Przeszedł przez pomieszczenie i otworzył górną szufladę niewielkiej, stojącej pod oknem komody. Zerknął do niej i zamknął ją z westchnieniem. - Orientujesz się może, gdzie zapodziały się wszystkie bandaże?

<Wybacz że takie nijakie, nie miałam pojęcia co napisać. ;^;>

wtorek, 30 sierpnia 2016

Od Vivian - CD Wincentego

Mężczyzna wydawał się Vivan naprawdę dziwny. Wysoki, blady a do tego podejrzanie miły. Ale jakkolwiek by nie wyglądał, przed chwilą zostawiła na jego policzku wyraźny, czerwony ślad, więc nie wypadało tak po prostu odejść. Chociaż wypadało czy nie wypadało to zawsze najmniej interesowało dziewczynę, ale poznawanie nowych ludzi zazwyczaj okazywało się bardzo interesujące. Zrobiła krok w jego stronę, ale nieznajomy, jakby wystraszony, cofnął się nieco.
- Kolację? Z tobą? - zapytała kpiącym głosem - Przed chwilą rozjebałeś mi telefon, a teraz zapraszasz mnie na kolacje. Wiesz która godzina?
Podświadomie miała nadzieję, że jednak nie wycofa się z tej propozycji, bo przecież pójście na kolacje w środku nocy z poznanym przed chwilą kolesiem to świetny pomysł. Co z tego, że jeszcze chwilę temu myślała, że to jakiś morderca czekający na swoją ofiarę za drzewami.
- Jak nie chcesz, to wystarczy powiedzieć, może nie zaciągnę cię do żadnej ciemnej piwnicy - odparł mężczyzna zupełnie poważnie.
Po plecach Vivian przeszły ciarki. To miał być żart? Bo jeśli tak, to wyjątkowo straszny. Nie z takimi sobie już radziła, ale tamci zazwyczaj nie byli na to przygotowani, a jak powszechnie wiadomo atak z zaskoczenia jest zawsze najskuteczniejszy. Bo kto by pomyślał, że drobna blondynka mająca zaledwie 160 wzrostu ćwiczy sztuki walki i nosi przy sobie różne niebezpieczne narzędzia?
- Okej, chyba wolę tego nie sprawdzać. To gdzie idziemy? - mówiąc to znów się do niego przysunęła, ale zareagował tak jak poprzednio - No kurwa, przecież cię nie ugryzę!
Nieznajomy mruknął coś pod nosem, ale nie zbytnio zrozumiała jego słowa. Vivian pogrzebała w torbie i wyciągnęła z niej butelkę wody, a potem napiła się, jakby czekając na dalszy rozwój akcji. Było dopiero koło pierwszej, więc do rana zostało im jeszcze dużo czasu.
- Chyba wypada się przedstawić - odezwał się i powoli wyciągnął dłoń w jej kierunku - Wincenty.
Popatrzyła na jego rękę, później znów na niego i jak gdyby nigdy nic schowała z powrotem butelkę do torebki. Stojąc tak na środku ścieżki poczuła, że zaczęło się robić dość zimno, a ona miała na sobie jedynie legginsy i podkoszulek. Nadal czekała na odpowiedź na pytanie, które zadała chwilę temu.
- V, tyle ci wystarczy.

<Wincenty?>

od Reia

Alarm rozległ się głośno po ciemnym pokoju. Nie mając siły podnieść głowy, zacząłem szukać obiektu hałasu dłonią, ale był za daleko. Z zmęczeniem podniosłem się z twardego łóżka, przetarłem zaspane oczy i spojrzałem na budzik. Siódma. Jak dla mnie taka godzina to było o wiele za wcześnie, ale miejsce w parku wraz z przechodniami, którzy niedługo maja zostać tłumem widowni czeka. Podniosłem krzyczące urządzenie i rzuciłem je z impetem o szarą ścianę. Nareszcie ucichło. Leniwie podniosłem się z łóżka i powędrowałem do łazienki wziąć szybki, zimny prysznic. Ubrałem swoje codzienne ubranie: pognieciona biała koszula, spodnie no i oczywiście kapcie. Narzuciłem torbę na plecy i złapałem za słodką bułkę, która leżała na stole obok nienaruszonego mleka, które miałem zamiar wcześniej wypić. Nie przejmując się czymś takim jak zamknięciem drzwi, wyszedłem na zabrudzony chodnik pełny ludzi, pomimo dość wczesnej godziny. Spojrzałem w górę na jeszcze szare, również zaspane jak ja niebo, a później na jeszcze bardziej zaspanych ludzi, którzy albo szli w pośpiechu do pracy z kawą i telefonem w ręku, albo tych porannych ptaszków, którzy wyszli nacieszyć się 'świeżym powietrzem'. No i oczywiście korki, jakby tu przejść przez ulice, żeby nie być potrąconym lub nieżywym. W najlepszym przypadku okradzionym. Przystanąłem przy przystanku autobusowym. Może jakbym miał chociaż dobrą książkę do poczytania, czy chociażby zwykłą krzyżówkę, która zajęłaby mnie chociaż za dziesięć minut, powiedział bym, że lubię sobie takie stanie. Czasami tylko mam jakąś małą pogawędkę z jakąś staruszką lub straszenia małego dziecka, którego rodzic jest zbyt zajęty, albo zwrócić mi jakąkolwiek uwagę. Muszę się przyznać, że uważam to za zabawne. Postałem sobie tak z dziesięć minut kiedy wreszcie nadjechała duża puszka napchana ludźmi. Skoczyłem do środka, od razu zwracając się do kierowcy.
-Centrum. - powiedziałem podając mu pieniądze. Łysy mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego swoją pracą, co nie zmieniało faktu, że się uśmiechałem. Odbierając bilet skierowałem się na sam koniec, ledwie przeciskając się przez tłum. Widząc, że nie ma żadnego miejsca, westchnąłem cicho. Uważając, żeby nie skończyć pod pachą żadnego jegomościa, zacząłem nucić melodię, którą usłyszenia sam nie pamiętam. Nie mając niczego do roboty, przyglądałem się ludziom wychodzącym i wchodzącym do autobusu. Kiedy nareszcie nadeszła pora na mnie, z radością opuściłem pokład, ruszając w kierunku parku. Nie zajęło to długo, miejsce było duże i było w samym środku wszystkiego. Piękne zielone drzewa, świeżo ścięta trawa i oczywiście zapełniony różnymi stoiskami i cudakami, którzy chcieli coś zarobić. Oczywiście jestem jednym z nich. Kiedy znalazłem swoje codzienne miejsce, położyłem torbę na ziemię, lekko masując ramię, na którym wisiała. Przykucnąłem i wyciągnąłem parę kolorowych piłek. Z pełnymi rękoma odszedłem parę kroków i położyłem na chodniku stary kapelusz na jakieś grosze. Miałem zamiar zacząć swój pokaz, ale nagle zostałem popchnięty przez jakąś siłę na ziemię.

<Ktoś?>

od Wincentego - CD Vivian

- Przepraszam - powtórzył ghul z roztargnieniem, bardziej żeby powstrzymać nieznajomą przed odejściem, niż by wyrazić swoją skruchę, której tak w sumie nawet nie było. Potarł piekący policzek, na którym bez wątpienia wykwitał właśnie ślad jej ręki, całkiem widowiskowo odcinający się różem od jego bladej cery, i zmarszczył lekko ciemne brwi, nie bardzo będąc pewnym, co tak właściwie chce zrobić dalej. No ale cóż, skoro już się odezwał, to raczej nie wypada tak po prostu odejść, prawda?
Dziewczyna rzuciła mu ponaglające spojrzenie, splatając niedbale ręce na piersi, zupełnie jakby spodziewała się - nie, wymagała - od niego dalszego ciągu przeprosin. Była naprawdę ładna - piękna, gdyby ktoś pytał gustującego w jasnookich blondynkach Gauthiera o zdanie - a chociaż niska i szczupła, emanowała pewnością siebie, zupełnie jakby ten lekki zarys mięśni czynił z niej mistrzynię sztuk walki.  W pewnym momencie Wincenty mimowolnie zaczął wyczekiwać, aż zacznie przytupywać groźnie nogą ze zniecierpliwienia.
- Może to cię nie zdziwi, ale wcale nie miałem zamiaru na ciebie wpadać - powiedział, uznawszy, że może jednak lepiej nie nadwyrężać na razie jej cierpliwości. I to wcale nie tak, że chciałem cię zaatakować, dodał w myślach i uśmiechnął się, nieznacznie tylko unosząc kąciki ust. W sumie to, co powiedział, nawet nie było kłamstwem - faktycznie nie miał zamiaru na nią wpadać, a przynajmniej nie w ten sposób. Ale skoro już się potknął i sam sobie popsuł szyki, to nie było sensu drążyć tematu, ani tym bardziej tego kontynuować. No cóż, nawet profesjonaliście się przecież czasem zdarzy. - I naprawdę przykro mi z powodu twojego telefonu. Na pewno nie da się go jakoś naprawić?
- Trzeba mu tylko wymienić wyświetlacz. Chyba - mruknęła tamta w odpowiedzi, jakby zapominając, co przed chwilą krzyczała o wiszeniu nowego telefonu. No cóż, Wincenty przywykł już do tego, że pamięć ludzi często jest bardzo krótkotrwała, a także posiada tę zaskakującą zdolność polegającą na wymazywaniu zdarzeń, które w chwili obecnej są jej właścicielowi nie na rękę. Zresztą, pamięć ghuli za wiele się w tej kwestii od niej nie różniła.
- Mimo wszystko chyba powinienem ci to wynagrodzić - stwierdził i urwał, zawahawszy się na chwilę, czując, jak w jego głowie powoli odzywa się znajomy alarm. Przez moment gotowy był mu ulec i z marszu się wycofać, ale nim zrobił cokolwiek głupiego, zdołał odzyskać nad sobą pełną władzę, spychając narastający coraz szybciej niepokój w dalszą część umysłu. 
Nic się nie stanie, ofuknął się. Będziesz miał przecież pełną kontrolę nad wszystkim.  
Wiedział, że wcale nie, nie będzie. Nigdy nie można mieć pełnej kontroli, zwłaszcza igrając ze swym lękiem. Mimo wszystko postanowił zignorować głos rozsądku. Naprawdę nie chciał jeszcze żegnać się ze swoją nową znajomą, jakkolwiek miała na imię. 
- Co powiesz na kolację? - wypalił, nim jego rozsądna część ponownie dała radę dojść do głosu.

<Vivian? c:>

Od Thomas'a - CD Sleepi Ash

Miałem słabość do pizzy, tak więc nie odmówiłem sobie. Jednak gdy chłopak ją przygotowywał, a ja zajrzałem przez okno, coś mnie zmartwiło. A bowiem to, ze robiło się coraz ciemniej, słońce wkrótce zajdzie, a ja będę czuł to. Przecież jestem wilkołakiem i niestety przemieniam się o pełni księżyca. A co gorsza, nie potrafiłem tego opanować, bo nie wiedziałem jak. Nawet nie wiedziałam w jakiś sposób mam próbować, jak się do tego zabrać. Za każdym razem pożeram zwierzęta, a czasem gdy nie mogę żadnych znaleźć, atakuje ludzi. Tak, ludzi. Zawsze robię to samo. A gdy patrzyłem się przez okno, widziałem tylko jak słonce zachodzi, chowa się za horyzontem, gdzieś za lasem, gdzieś w góry i zaraz zjawi się księżyc. A dzisiaj był koniec miesiąca, co oznaczało pełnie. Zazwyczaj tak jest, że pod koniec miesiąca pojawia się pełnia, a ja się przemieniam. I co mogłem teraz zrobić?
Wróciłem an swoje miejsce, a gdy Ash wrócił, miałem mu ochotę powiedzieć, że muszę wracać. Deszcz przestał padać rzeczywiście, więc miałem dobrą wymówkę. Ale gdy wyczułem zapach pizzy... Nie mogłem się powstrzymać. Zacząłem się nią zajadać, gdy chłopak jadł batona. Ale nie mogłem odmówić. Gdy jadłem już drugi kawałek, chłopak się odezwał.
- Ej, wszystko gra? - podniosłem na niego pusty wzrok.
- Em... tak - skinąłem głową. - Po prostu mam słabość do pizzy, a już muszę wracać. Deszcz przestał padać, a nie chce ci przeszkadzać - odparłem połykając ostatni kęs drugiej części kołowej pizzy.
Ash tylko machnął na to ręką.
- Nie przeszkadzasz - przewrócił oczami, a ja przygryzłem dolną wargę.
- No tak, ale zaraz będzie ciemno, a ja jeszcze chce dojść do domu - uśmiechnąłem się delikatnie i nie mogąc się powstrzymać wziąłem do ręki kolejny kawałek.

<Sleepi Ash?>

fear was my first real friend

sketch: victor by bu-ko
Imię: Wincenty Clovis
Nazwisko: Gauthier
Pseudonim/Przezwisko: W niektórych kręgach znany jest jako Cichy.
Wiek: 33 lata
Data urodzenia: 13 sierpnia 1983
Płeć: Mężczyzna
Rasa: Ghul
Pochodzenie: Ablis, Francja
Status społeczny: Obecnie zajmuje się handlem antykami, chociaż od czasu do czasu zdarza mu się jeszcze zająć jakimś płatnym zabójstwem - bardziej dla zabawy niż dla pieniędzy.
Rodzina:
    • Aglaé i Adalbert Gauthier - 65 i 70 lat; biologiczni rodzice, z którymi kontakt Wincenty ogranicza do wymiany kartek na święta.
    • Nicole Gauthier - młodsza o trzy lata siostra, którą Wincent widział na oczy tylko raz.
    • Julij Stiepanowicz Popov - 84 lata; ghul, który przygarnął go pod swój dach i pomógł mu częściowo uporać się ze skutkami chorych eksperymentów, którym Wincenty był poddawany. Jedyna osoba, której Wincenty tak naprawdę ufa.
      Partner: Jak dotąd Wincentemu jeszcze nie udało się dojść do tego, o co chodzi ze związkami i po co one komu. Krótkie, jednorazowe znajomości bez zobowiązań odpowiadają mu znacznie bardziej.
      Charakter: Jak na kogoś, kto lwią część dzieciństwa spędził jako obiekt badawczy, Wincenty sprawuje się naprawdę nieźle. Wyzbył się już większości traum związanych z małymi, zaszklonymi pomieszczeniami, przestał wzdragać się na widok szkła laboratoryjnego - od dawna też nie zdarzyło mu się rzucić bez powodu na człowieka w białym kitlu. Główny problem jednak pozostał i chociaż ghul nauczył się już radzić sobie z nim na tyle, by móc prowadzić samodzielne życie bez zwracania na siebie nadmiaru zbędnej uwagi, nie zapowiada się, by kiedykolwiek udało mu się od niego uwolnić. A naprawdę ciężko jest funkcjonować w społeczeństwie, gdy jedynym uczuciem wzbudzanym przez jakąkolwiek bliższą relację z innymi jest śmiertelne przerażenie, a powstrzymanie wywołanego nim ataku paniki to niemal nadludzki wysiłek, kosztujący nieraz utratę opinii w pełni poczytalnego; kiedy w każdym widzi się potencjalne zagrożenie, a chęć zapewnienia bezpieczeństwa swojej prywatności sprawia, że nawet spojrzenia ludzi na obrazie wiszącym w przedpokoju stanowią problem. Mimo wszystko Gauthier nie uważa, by potrzebował pomocy - może to dlatego, że uzyskanie jej wiązałoby się z koniecznością otwarcia się przed kimś, a może przez fakt, że w sumie to nie czuje potrzeby zmieniania czegokolwiek w swoim życiu. Jest całkiem szczęśliwy żyjąc sobie spokojnie w towarzystwie swojej zaufanej samotności, zwłaszcza odkąd odkrył, że wbrew wszystkiemu przemocą można skutecznie rozwiązać wiele problemów - także te związane z nadmiernym spoufalaniem się. Do tych, których nie uznaje za jakoś szczególnie wielkie zagrożenie - czyli na przykład do swoich klientów - odnosi się zwykle z chłodną uprzejmością i dużym dystansem, przez co może się wydawać wyniosły i zapatrzony w siebie - właściwie nawet mu to odpowiada, taka postawa nie jest przecież zbyt ceniona w towarzystwie. Nazwanie go ekscentrycznym to znaczne niedomówienie, a jego poczucie humoru jest specyficzne i składa się w znacznej części z czarnego humoru tego gatunku, który jest niestrawny dla większości społeczeństwa - może więc to i lepiej, że niezwykle rzadko jest w nastroju do żartów, a jeśli już, nieczęsto ma szansę podzielić się nimi z kimś poza samym sobą. Wincenty jest jednym z ghuli wiernie trzymających się starej, tradycyjnej diety; chętnie żywi się ludźmi i nie widzi w tym niczego nieodpowiedniego, tak samo jak nie ma problemów z zabijaniem dla pieniędzy. To ostatnie uważa nawet za całkiem zabawne, szczególnie jeśli ofiara próbuje uciekać. Jakiekolwiek przejawy litości są u niego tak częste, jak śnieg na Saharze, a jeśli już się zdarzają, to najczęściej doświadczają ich dzieci. Warto przy okazji wspomnieć, że łatwiej wywołać u niego wyrzuty sumienia wypominając mu, że przez nieuwagę ubił ucho porcelanowej filiżanki ze stuletniego, ręcznie malowanego kompletu, niż wspominając mu o którejś z jego ofiar. Sposób, w jaki zwykle działa, może wydawać się nieco chaotyczny, lecz w tym jego szaleństwie, jak podobno w każdym, jest jakaś metoda - akurat w przypadku Wincentego skomplikowana, wyjątkowo ciężkostrawna dla normalnych umysłów i w zastraszającym tempie przepoczwarzająca się w coraz to specyficzniejsze wersje samej siebie, ale wciąż jest. Gauthier kieruje się swoją własną, pokrętną logiką, i czasami może wydawać się, że nawet on sam do końca nie potrafi ogarnąć mechanizmów jej działania. Z zasady żyje z dnia na dzień; kłopotanie się snuciem dalekosiężnych planów to u niego prawdziwa rzadkość, zwłaszcza że i tak koniec końców wszystko kończy się zupełnie inaczej, niż skończyć się miało. Słynie też ze swej przewrotności; robiąc z nim jakiekolwiek interesy, należy pilnować, by umowa była jasna i pozbawiona niedomówień, które Wincenty mógłby obrócić na swoją korzyść.
      Aparycja: Pierwszym, co rzuca się w oczy w wyglądzie Wincentego, jest bez wątpienia spłaszczony, pozbawiony chrząstki nos, który skutecznie pozbawia uwagi większości obserwatorów resztę pociągłej twarzy o całkiem przystojnych rysach, całą zabierając dla siebie. Szare, emanujące spokojem właściwym łowcy oczy są wiecznie podkrążone i nawet po dobrze przespanej nocy, która Wincentemu przytrafia się niezwykle rzadko, sprawiają wrażenie, jakby ghul był zaspany. Rozwichrzone włosy słomkowej barwy, których nawet horda fryzjerów nie dałaby rady doprowadzić do porządku, ani trochę nie poprawiają sytuacji. Gauthier jest stosunkowo niski, jak na przedstawiciela swojego gatunku - ma zaledwie metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, a przy tym dosyć szczupły - na pierwszy rzut oka zupełnie nie wygląda na kogoś dysponującego taką siłą, oczywiście jeśli nie zna się możliwości dorosłego ghula. Przez fakt, że zdarza mu się jeszcze wracać do poprzedniego zawodu, swoje szpony utrzymuje w przyzwoitej długości, w skutek czego zwykle stara się chodzić z rękami w kieszeniach.
      Historia: Wincenty urodził się w średniozamożnej francuskiej rodzinie ghuli, jednej z pierwszych w kraju, które odważyły się wychowywać swoje potomstwo w otoczeniu ludzi. Jego dzieciństwo zapowiadało się świetnie; wolne od życia w ciągłym strachu, beztroskie i pozbawione niedogodności związanych z życiem w całkowitym ukryciu. I faktycznie, przez pierwsze trzy lata było dokładnie takie. A potem, pewnego pięknego lipcowego dnia dokładnie dwadzieścia dni przed jego czwartymi urodzinami, Wincenty został porwany z placu zabaw, gdy jego ciężarna matka na chwilę spuściła go z oczu. Chociaż poszukiwania z marszu ruszyły pełną parą - zarówno te oficjalne, ludzkie, jak i w ghulim podziemiu - chłopca nie udało się znaleźć, zniknął bez śladu, jakby po prostu zapadł się pod ziemię. Inne dziecko w takiej sytuacji z pewnością trafiłoby na drugi koniec świata, do przyjaznej, aczkolwiek nieco zaborczej rodziny, która nie mogąc mieć własnych dzieci zdecydowała się na radykalne metody i postanowiła zaradzić temu, kupując jedno od porywaczy. Ale nie Wincenty, przecież pechowcy nie mogą mieć w życiu łatwiej. Wincenty trafił do pewnego bogatego Rosjanina, Ivana Marmieładowa, niespełnionego psychologa zafascynowanego wpływem różnych czynników na rozwój psychiki dziecka. Został wywieziony do małego ośrodka badawczego nieopodal Petersburgu i został najmłodszym z dwunastu przetrzymywanych tam obiektów badawczych. Poddawano go rozmaitym eksperymentom, które - chociaż nieinwazyjne - stopniowo rujnowały jego psychikę. Wincenty nie postradał zmysłów kompletnie jedynie dlatego, że Marmieładow stosunkowo krótko po jego trafieniu do ośrodka zmarł i projekt pozostał bez środków finansowych i ochrony, co poskutkowało szybką decyzją o jego zakończeniu. I tak siedmioletni Wincenty wraz z resztą swoich towarzyszy niedoli wylądował na ulicy, skąd zabrał go Julij Stiepanowicz Popov, jeden z  petersburskich ghuli. Młody Gauthier był niczym zaszczute dzikie zwierzę - bał się wszystkiego i wszystkich, na próby nawiązania kontaktu reagując agresją - i mimo starań starszego ghula, pierwsze lata pod skrzydłami nowego opiekuna były dla niego prawdziwym koszmarem. Przyniosły jednak pozytywne efekty; chłopiec pod okiem Julija i jego kilku znajomych specjalistów stopniowo wracał do siebie, powoli ucząc się od nowa, jak żyć. Z oczywistych powodów nie mógł być posłany do normalnej szkoły, mimo to odebrał solidne wykształcenie i dał radę nawet skończyć studia licencjackie z historii sztuki. Gdy był na drugim roku studiów, Julijowi udało się nawiązać kontakt z jego rodziną, lecz po pierwszym spotkaniu, które odbyło się niedługo potem, Wincenty nie wyraził chęci ponownego widzenia się z bliskimi. Niedługo po ukończeniu studiów Gauthier zapragnął wyrwać się spod skrzydeł opiekuna i skosztować samodzielnego życia. Po wielu negocjacjach zdołał przekonać Popova, że dobrze zrobi mu, gdy na jakiś czas wyjedzie. Na miejsce nowego startu wybrał sobie Chicago - i trzeba przyznać, że zaskakująco szybko wpadł w złe towarzystwo. Jego kariera płatnego mordercy była wyjątkowo udana; zasłynął jako bezlitosny, dyskretny i przerażająco skuteczny zabójca i był rozchwytywany przez zleceniodawców. Mimo wszystko szybko wycofał się w cień i niemal całkowicie odszedł z zawodu, zmęczony natłokiem zadań, ograniczając grono klientów do tych najbardziej zaufanych, którym nie wypada odmówić. Bardziej w ramach hobby zajmuje się obecnie handlem antykami, ale jeśli będzie akurat w nastroju, wciąż może wziąć zlecenie na niewygodnego człowieka.
      Inne: 
      • W jego mieszkaniu można znaleźć pokaźną kolekcję porcelanowych figurek, która jest jego oczkiem w głowie do tego stopnia, że dorobiła się własnego pokoju.
      • Biegle włada angielskim i rosyjskim, po francusku natomiast ledwo potrafi wydukać parę prostych zdań. 
      • Przez swój akcent brzmi jak typowy rosyjski zbir z amerykańskich filmów akcji.
      • Jest jednym z tych ghuli, którym pisanie nie sprawia większych problemów. Mimo wszystko jego charakter pisma jest więcej niż tragiczny.
      • Pisanie na klawiaturze w jego wykonaniu to ostrożne i pełne skupienia stukanie jednym szponiastym paluchem w klawiaturę. Z graniem w gry natomiast z jakiegoś powodu radzi sobie całkiem nieźle, nawet jeżeli także wymagają używania klawiatury. Zwłaszcza upodobał sobie gry rpg różnego rodzaju, a odkąd odkrył Dark Souls, zmuszony był już kilkakrotnie wymienić klawiaturę.
      • Mieszkanie, które wynajmuje, znajduje się na siódmym piętrze i mimo, że jest stosunkowo niewielkie, ma naprawdę spory balkon, na którym Wincenty uwielbia przesiadywać. Nawet w te wyjątkowo chłodne dni potrafi spędzić tam parę godzin, owinięty w koc i wyposażony w termos z kawą oraz jakieś zajęcie.
      • Jako płatny zabójca słynął z tego, że jego ofiarom brakowało często kilku kawałków. No ale hej, całkiem dobre jedzenie miałoby się zmarnować?
      • Zawsze chciał nauczyć się rzeźbiarstwa albo chociaż garncarstwa, ale jak dotąd każde podejście kończyło się fiaskiem.
      • Nie lubi sportu, gdyż większość dyscyplin zwyczajnie go nudzi. Wyjątkami są jedynie hokej, rugby i skoki przez przeszkody.
      • Wbrew wszystkiemu utrzymuje całkiem dobry kontakt z kilkoma sąsiadami - prawdopodobnie przez fakt, że znają go od dłuższego czasu i wiedzą już mniej więcej, jak się z nim obchodzić. Czasem nawet gdzieś się z nimi wybierze, z reguły na mecze.
      • Bardzo lubi kryminały, a i dobrym thrillerem nie pogardzi. O ile w przypadku książek zdecydowanie preferuje te nowsze, tak film powinien mieć jednak chociaż te dziesięć lat na karku.
      Login/email: Katiś1

      od Sleepi Ash - CD Thomasa

      Sleepi Ash Do Thomasa
      -Skąd pochodzisz?
      Spytał Thomas
      Oderwałem wzrok od telewra.
      -Pochodzę z Azji. A ty mi niewygladasz z tamtych stron, to skąd jesteś.
      -Z Wielkiej Brytani.
      -Ciekawe. Chcesz może coś do jedzenia?
      -Poproszę.
      Poszlem do kuchni zajrzałem do zamrażarki i wyjełem pizze i wlorzyłrm do piekarnika. Po paru minutach była gotowa, położyłem ja na talezu wziełem sztućce i podałem jedzenie gościowi.
      -A ty niejesz?
      -Nie, mam batona.
      Otworzylem wafelka czrkalodowego i zaczelem go jesc.
      Zbliżyła się noc a Thomas dziwnie się zachowywał.
      -Ej wszystko gra?

      <Thomas?>

      Od Thomas'a - CD Sleepi Ash

      Moim oprawcą, który zaprosił mnie do domu był trochę ode mnie wyższy chłopak o biało błękitnych włosach. Oczy miał czerwone, jakby zalane krwią, a z jego ust można było dostrzec kły. Mogłoby się wydawać, że albo się za coś przebrał, albo był czymś podobnym do wampira. Był ubrany z czarną bluzkę z krótkim rękawem, a na to miał bluzę z futrzanym kapturem. Na nogach miał jasne spodnie oraz glany. Był szczupły, mogłoby się wydawać, że za chudy. A w rzeczywistości to bł ode mnie nieco większy.
      W swoim domu dał mi ciuchy na przebranie. W łazience zauważyłem, że krew już mi leciała z nosa. Obmyłem twarz i ręce, po czym się ubrałem w ciemne długie spodnie oraz białą koszulę. Wszystko na mnie wisiało, ale nie mocno. Gdy wróciłem do pokoju, chłopak siedział na kanapie i oglądał telewizję. W dłoni trzymał pilota i zaczął przełączać każdy kanał.
      - No to super, siadaj, chyba będzie tak lać do jutra - nie oderwał wzroku od ekranu.
      Usiadłem na jakimś krześle i chwile mu się przyglądałem. Potem zabrałem z niego wzrok i zacząłem oglądać jego mieszkanie. Było ładne i bardziej urządzone niż moje. Siedzieliśmy w ciszy, która była przerywana coraz to nowymi dźwiękami, dochodzącymi z telewizora. Chłopak dalej przełączał, jakby szukał jakiegoś kanału, albo nic go nie interesowało.
      - To... - uznałem, że trzeba by zacząć jakąś rozmowę, temat. Ale nie zbyt miałem pomysł jaki. - Skąd jesteś? - pierwsze lepsze pytanie, które wpadło mi do głowy, wyszło moimi ustami.

      <Sleepi Ash?>

      poniedziałek, 29 sierpnia 2016

      od Sleepi Ash - CD Thomasa

      Musiałem iść na spotkanie w jednej kawiarni w mieście. Wyszedłem z domu i już po godzinie byłem na miejscu. Usiadłem przy stole i zamówiłem ciasto. Po paru minutach je dostałem i mogłem je spożyć, po chwili dosiadł się do mnie jakiś koleś.
      -Black Kat?
      -Tak.
      -Mamy dla ciebie zadanie. Włamiesz się do komputer urzędowego i zgarniesz dla nas informacje.
      -Ile.
      -Półtora tysiąca.
      Aż zadławiłem się ciastem.
      -Chyba nie jak byłem młodszy tyle dostawałem za zmianę oceń uczynią.
      Podniosłem się i wyszedłem, niestety niefortunnie uderzyłem kogoś drzwiami. Koleś oberwał w nos i zaczął kląć.
      - Możesz uważać następnym razem?
      -Sorki nic ci nie jest?
      -A wyglądam jakby nic mi nie było?
      -No nie, wiem chodź do mnie przynajmniej tam wyschniesz.
      Po chwili byliśmy u mnie w domu.
      -Czekaj dam ci ciuchy na zmianę dopóki twoje nie wyschną.
      -Dobra.
      Wyjąłem z szafy dresy i dałem mężczyźnie.
      -Na wprost masz łazienkę.
      Chłopak poszedł się przebrać i ja też po czym włączyłem telewizor.
      Chłopak przyszedł do salonu.
      -A właśnie zapomniałem się przedstawić jestem Sleepi Ash, a ty?
      -Thomas.
      -No to super siadaj, chyba będze tak łac do jutra.

      <Thomas?>

      The only way out is through

      http://img04.deviantart.net/503b/i/2014/252/f/f/suzuya_juuzou__3__tokyo_ghoul__by_emareonervositydraws-d7yjgk2.jpg
      Imię:
      Rei
      Nazwisko: Suzuya
      Pseudonim/Przezwisko: -
      Wiek: Wygląda na 19, ma około 90
      Data urodzenia: Grudzień 1926
      Płeć: Mężczyzna
      Rasa: Wampir
      Pochodzenie: Fuji, Japonia
      Status społeczny: Aktualnie zarabia jako uliczny żongler
      Rodzina: Został porzucony.
      Partner: Nie przepada za kobietami, póki co nie znalazł nikogo wartego jego uwagi.
      Charakter: Ten oto chłopak nie po kolei w głowie, Suzuya jest sadystą i masochistą. Zawsze robi, to, co chce, ma gdzieś zakazy i opinie innych, nie dba o to, co ludzie mogą o nim pomyśleć. Jego zachowanie jest z reguły nieprzewidywalne i gwałtowne, zachowuje się jak rozpuszczony dzieciak. To osóbka pełna sprzeczności, raz jest uroczy, a raz wręcz przerażający. Jednak pomimo wszystko widzi granicę pomiędzy dobrem a złem i nie lubi, kiedy ktoś znęca się nad bezbronnymi. Na pozór lubi samotność i nie wykazuje chęci do wylewnego okazywanie uczuć, nie jest pewny jak nazwać niektóre z nich. Jest pogodny, nastawiony optymistycznie do życia, niesamowicie dziecinny, choć czasem nieoczekiwanie potrafi wpaść w przygnębienie, które zazwyczaj szybko mu mija. Nie jest cierpliwą osobą, cały czas się nudzi i nie potrafi za długo usiedzieć na miejscu, wręcz tryska energią i wszędzie jest go pełno. Chłopak dzieli ludzi na dwie kategorie: ci nudni i ci ciekawi. Jako dziecko, osobowość białowłosego była dość normalna, choć odrobinę skręcona, ale wszystko zmieniło się po zostaniu wampirem. Teraz już nie czuje strachu, bólu, ani nie posiada żadnych morałów. Z powodu jego braku emocjonalnego zrozumienia, jest gotów do konfrontacji z przeciwnikiem na każdą głowę, nie boi się bójek, bez względu na to, jak niebezpieczne mogą być. Prawie zawsze działa impulsywnie i nieprzemyślenie, idąc na tak zwany „żywioł”. Jest nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo, jak zareaguje i co zrobi. Rei nie ma pohamowań, a jego aż za wielka odwaga, często równa się z głupotą. Początkowo pokazuje żadnych oznak jakiejkolwiek empatii i nie potrafi zrozumieć emocji innych. Nie łatwo bliżej go poznać, szczególnie w kwestii jego przeszłości. W dużej mierze nie przeszkadza mu za bardzo, jeżeli ktoś stara się do niego zbliżyć, ponieważ wierzy że prędzej czy później on/ona się od niego odwrócą. Jednak, gdy zdaje sobie sprawę, jak ważna staje się dla niego dana osoba, staje się o wiele bardziej miły i boi się ją stracić. To pokazuje, że Rei jest nadal zdolny do miłości i troski o osoby blisko niego. Straszliwa niezdara, potrafi zbić wszystko co dostanie do ręki i jest szklane, a potknie się o własne nogi, jednak chce to ukrywać i czasami nawet mu to wychodzi. Widząc go na ziemi i słysząc słowa typu "Zgubiłem coś", "A co Cię to interesuje co ja tutaj robię" możesz być wręcz pewny że się potknął i próbuje się dyskretnie pozbierać, tak aby nikt nic nie podejrzewał. Pomimo tego iż lubi towarzystwo innych, rozrywkę, różnego rodzaju zabawę, nie raz ucieka w najciemniejsze zakamarki, aby być sam ze swoimi przeróżnymi myślami. Rei to osoba, która kroczy własnymi ścieżkami, niczym kot.
      Aparycja: Rei jest spostrzegany jako młody mężczyzna, mierzącym sobie 160 cm wzrostu, który na pierwszy rzut oka przypomina trochę dziewczynę. Ma wiecznie rozczochrane białe włosy, z czerwonym spinkami do włosów, które tworzą rzymską XIII, trzymając jego grzywkę. On własny zszywa swoje ciało czerwonymi niciami, co jest formą modyfikacji i ozdoby ciała, dawają jego osobie zadziwiające i jednocześnie przerażające wrażenie. Posiada je praktycznie wszędzie, wszystkie są w wzorze X, są szyte na poniżej jego prawego oka, jeden pod dolną wargę i linia z kilku nitek szycia od jego górnej szyi w dół i kilka innych wokół jego prawego ramienia i ręki, oraz nóg. Jego strój składa się z zaniedbanej białej koszuli posiadającej różnokolorowe guziki oraz dwóch niebieskich szelek przypiętych do czarnych spodni, które sięgają Suzuyi do kolan. Zamiast butów nosi czerwone puszyste kapcie. Jednak pierwsza rzecz, która odróżnia go od ludzi, są jego duże wiśniowe podkrążone oczy, kiedyś koloru niebieskiego. Posiada bladą, wręcz białą skórę, na której można zauważyć parę blizn i siniaków.
      Historia: Rei nie ma pojęcia, dlaczego został porzucony i nie za bardzo nad tym rozmyśla. W jego piąte urodziny, jego matka zostawiła go na ulicy, karząc mu czekać na nią, aż wróci z jego prezentem. Jednak nigdy nie wróciła, a mały Rei ślepo wierzący w jej słowa czekał i marzł, mijany przez przechodniów, którzy nie byli zbyt chętni by mu pomóc. Kiedy był na skraju sił, znalazł go pewien stary wampir. Szkolił się do grania w jego teatrze przed swoimi klientami, a zarobione punkty, które zostały stworzone przez wampiry systemu podstępu, dzięki któremu mogły go torturować. Mijały lata, a białowłosy przyzwyczaił się do wszelakiego traktowania. Lecz pewnego jesiennego dnia, owy stary wampir zaczął się bać, że chłopak będzie coraz starszy i umrze, więc kazał mu wypić swoją krew. Posłuszny wtedy Suzuya zrobił i tak, ale po chwili tego żałował, cierpiał przy przemianie około dwóch dni, potem nie mógł się uwolnić od staruszka. Chcąc tego jakkolwiek dokonać, pewnej nocy i z pomocą starej przypadkowo znalezionej piły odciął mu głowę tym samym mając nadzieję, że będzie na reszcie mógł robić to, co mu by się żywnie podobało. Miał w tym połowę racji, ale to nie znaczyło, że uwolnił się od swojej 'klątwy'. Przez swoje nieuwagę niechcący wypił za dużo krwi i zabijał przypadkowe osoby, później uciekając. Teraz uciekł do Chicago, szukając miejsca na stałe.
      Inne:
      • Uwielbia słodycze.
      • Nienawidzi jeść pikantnych potraw.
      • Jest homoseksualistą. Nie wstydzi się tego i potrafi bardzo swobodnie o tym mówić.
      • Uwielbia zwierzęta, te małe i te duże, nie ma żadnych wyjątków.
      • Lubi rysować mimo, że nie ma za grosz talentu.
      • Często miewa koszmary nocne.
      • Może to zabrzmieć dziwnie, lubi bawić się włosami innych.
      • Lubi każdy rodzaj muzyki, często nuci pod nosem jakąś melodię gdziekolwiek usłyszaną.
      Login/email: Pauli

      Jestem jak kot - chodzę swoimi drogami i czasem jestem leniwy

      http://pre03.deviantart.net/ecaf/th/pre/i/2016/222/b/e/sleepy_ash_by_fukyuinasshol_san-daddwrp.png
      Imię: Sleepi Ash 
      Nazwisko: Black
      Pseudonim/Przezwisko: Kuro
      Wiek: Nigdy nie liczył
      Data urodzenia: Nie pamięta
      Płeć: Mężczyzna
      Rasa: Wampir
      Pochodzenie: urodził się w Belgii a po ukończeniu 10roku zamieszkał w Azji , Singapur
      Status społeczny: Haker
      Rodzina: Ma siódemkę rodzeństwa ale zostali rodzieleni więc nie pamięta jak mają na imię.
      Partner:-
      Charakter: Sleepi Ash jest pożadnym czlekiem mimo że jest leniwy wykona co mu zadano, jak rowniez potrafi wszystko zniszczyc jak sie go zezlosci. Ma ogromna cierpliwośc do innych choć nie zawsze, co do obcych jest nie ufny. Często zachowuje się jak nierozwarznie przezco nazywają go idkotą, ale na swój spodub jest mądra znajdzie drogo i scierzke tam gdzie inni nic nie widzą. Ma niezrozumiały tok myslenia dla innych. Potrafi ci zadac takie pytanie ze nie będziesz znał odpowiedźi, zaskoczy cię nie raz. Z grupsza zazwyczaj jest miły co nie oznacza że nie potrafi być wredny. Ludzi nie uważa za pokarm jak większość jego gatunku. Tak naprawdę jego charakter trudno opisać bo do różnych sytulaci zachowuje się różnie.
      Aparycja: Jego włosy sa biało blekitne, na tomiast oczy sa koloru krwisto czerwonej krwi a kły ma wydłuzone. Ubrany jest w białą lub czarna bluzke z krutkim rekawem na to ma bluze, na kapturz znajduje sie futro w krztalcie uszów. Ma dlugie spodnie i glany. Jest szczupły, ale brew pozora silny. Gdy spojrzy,, pewnym'' wzrokiem na ciebie mogą przejść po tobie dreszcze.
      Historia:Urodził się gdzieś indziej i gdzies sie wychował po ukończeniu 10 roku życia. No dokładnie miał te urodziny już w Azji. Po parnastu latach jego rodzice wywali go z domu, wluczył się bez żadnego celu wtedy w nocy widział jak ktoś kogoś zabija. Puźniej okazało się że to był wampir. Gdy tylko spostrzegł że jest obserwowany ruszył w stronę chłopaka, który zaczął się cofać a następnie uciekać, ale po chwili został schwytany...i nic z tego więcej nie pamięta. Obudził się w ciemnym pokoju w którym spędził najbliższe tygodnie a potem dwa dni meczarni po których stał się wampirem. Po ukończeniu treningu i nauki hakerstwa zaczoł radzić sobie sam. Dzięki umiejętności pomaga piloji, itd.
      Inne:
      • Jego rodzeństwo to też wampiry i ich nazywają grzechami glownymi.
      • zmienia się w wilka
      • Kocha gry i słodycze.
      • Czasem jest irytujacyc.
      • lubi spać i się obijac, ale też cierpi czasem na bezsenność
      • w dzień gdy gdzieś wychodzi chodzi pod postacią wilka, chyba że mu się nie chce, albo ma jakieś spotkanir
      • Nie pije kawy.
      • Kryje w sobie ciemności.
      • Czasem poluje na słabsze wampiry.
      Login/email: yuki21

      sure, you can run, but you'll only die tired

      https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/564x/4a/96/39/4a96399ae2e381867a7ffaff20027a9e.jpg 
      Imię: Sebastian
      Nazwisko: Doran
      Pseudonim/Przezwisko: Bast, Basty, za czasów wojskowych Hannah
      Wiek: 41 lat
      Data urodzenia: 18 listopada 1975
      Płeć: Mężczyzna
      Rasa: Człowiek
      Pochodzenie: Westport, Irlandia
      Status społeczny: Najemnik (snajper)
      Rodzina:
      • Aengus Hannan, ojciec, były stolarz, pełnokrwisty Irlandczyk; 66 lat
      • Clodagh Hannah, matka, zmarła na raka trzustki w wieku 29 lat
      • Amanda Hannan, macocha, była pielęgniarka, kobieta, która od zawsze traktowała go jak rodzonego syna; 65 lat
      • Calvagh Hannan, młodszy o dwa lata brat, marines, zmarły z powodu ran odniesionych przy wybuchu miny
      • Amanda Hannan, przyrodnia młodsza siostra, kelnerka w niewielkiej kawiarence w centrum Chicago; 27 lat
      • Camille Eves - była żona, redaktorka w New York Timesie i najgorsze zło świata; 36 lat
      • Emily Eves - córka, oczko w głowie i największy skarb Sebastiana; 8 lat
      Partner: Brak
      Charakter: Z pochodzenia Irlandczyk, z charakteru teksański strzelec wyborowy. Jest człowiekiem, któremu podstawowe szkolenie wojskowe skutecznie wpoiło ździebka psychopatyczne skłonności, który musi być gotów bez wahania sprzedać kulkę między oczy ośmiolatkowi jeśli właśnie tego będzie od niego wymagać sytuacja. Jest maszyną do dehumanizacji innych, a empatia to w jego świecie rzecz równoznaczna z samobójstwem. W ciągu wieloletniej służby w pewnym sensie zdążył wyzbyć się emocji - oczywiście, pierwsze razy były okropnie trudne, a nieznane mu twarze pierwszych ofiar nawiedzały go nocami w najciemniejszych zakamarkach jego własnego umysłu jeszcze lata później, ale przyzwyczajenie zawsze potrafi zdziałać cuda i nie dajcie wmówić sobie że nie. Nauczył się postrzegać swoje cele jako istoty niezdolne do odczuwania jakichkolwiek uczuć, puste przedmioty, niemyślące i zdecydowanie niebędące ludźmi. Palec na spuście nie drżał mu już od wielu lat i nie zadrży już nigdy więcej; brak wyrzutów sumienia i chłodny profesjonalizm czyni z niego jednego z najlepszych snajperów na zlecenie, bo przecież kto nadaje się lepiej na płatnego zabójcę niż strzelec wyborowy, po którym świadomość, że właśnie odebrał kolejne życie, spływa jak po kaczce, nie robiąc na nim absolutnie żadnego wrażenia? Znany jest ze swojego denerwującego spokoju i stalowych nerwów, może nawet jeszcze bardziej niż z nieco ponurych, nieco tajemniczych, ale za to bardzo złośliwych uśmieszków. Potrafi wspaniale ukrywać swoje emocje pod maską opanowania, zachowywać zimną krew i zdolność logicznego, przejrzystego myślenia nawet w najcięższych sytuacjach - tego właśnie od niego wymagano i nigdy nawet nie próbował odrzucić tej umiejętności, tak przecież przydatnej skoro praktycznie nigdy nie odszedł z zawodu. Być może nie posiada już tej "ludzkiej twarzy" - być może jest już tylko mordercą do wynajęcia, strzelającym do ludzi jak do kaczek, z obojętnością podobną do tej, z którą można byłoby wyrywać chwasty z grządek w ogrodzie za domem. Ludzie życie niewiele dla niego znaczy, tak cudze, jak i jego własne, bądź co bądź swoje już przeżył i widział rzeczy, które ciężko byłoby opisać słowami, a i niezbędny do niczego nie jest. Ma silną psychikę, trochę tylko przytłumione są w niej jakiekolwiek ludzkie odruchy, zupełnie jakby ktoś zatkał kranik którym wpływać mogłyby do jego serca emocje takie jak współczucie, miłosierdzie, żal, skrucha. Nie żałuje niczego, co zrobił, i nie zamierza udawać, że jest inaczej, ale sam nie uważa także, by miał czym się specjalnie chwalić. Może cierpi na tym romantyczny wydźwięk całej opowieści, ale Sebastian nie jest mrocznym aniołem zemsty, który od środka cały aż wytatuował się obrazem śmierci żony i dwójki dzieci. Nie jest też psychopatą, szarą eminencją ani nawet zwykłym facetem z karabinem, który swój kompleks zbawiciela pielęgnował na tyle długo, że wyhodował iluzję bycia panem życia i śmierci. Sebastian po prostu nie potrafi już żyć inaczej, nie potrafi powiedzieć sobie "dość, kolego, od dziś przechodzisz na emeryturę, zasłużyłeś na odpoczynek" i odstawić snajperki w kąt (po prostu, najzwyczajniej w świecie nie potrafi ułożyć sobie normalnego, przeciętnego życia szarego cywila i nawet nie uważa, by do takowego pasował), więc robi, co do niego należy, z pełną świadomością faktu, że pewnego dnia zakończy swój własny żywot w ten sam bezrefleksyjny sposób w jaki kończy każdy cel. Kropkę na końcu jego opowieści postawi ktoś z większą pukawką i lepszą pozycją na dachu budynku. Proste. Proste jak jego własne zasady, bo Doran nie bawi się w głębie i moralne dylematy. Potrafi zabijać skutecznie i jest mu bardzo obojętne komu ten fakt służy, a komu szkodzi. Może to znieczulica, może zwykłe skrzywienie zawodowe, ale przecież w gruncie rzeczy nikogo nigdy nie obchodzą pobudki - nawet jego samego. Bo Sebastian nie zmienia świata na lepsze ani na gorsze. On tu tylko sprząta.
      Aparycja: Był uważany za przystojnego i zapewne wciąż jest, bo któż oparłby się niepodważalnemu urokowi południowca z źdźbłem trawy zawadiacko wetkniętym między wargi. Wojna jednak zahartowała mu rysy i całkowicie wyprała już i tak wystarczająco szare i zimne oczy z resztek ciepłym emocji - jedynym, co teraz można w nich zauważyć, jest chłodna precyzja. Sebastian jest bądź co bądź snajperem, a zawód snajpera to przede wszystkim kalkulowanie; pociągnięcie za spust to tylko zwieńczenie dzieła. Ma silne ręce, jest całkiem nieźle zbudowany, ale nie ważne, jak bardzo nie chciałoby się dać we znaki teksańskie wychowanie, irlandzka natura wciąż ma co nieco do powiedzenia. Nie jest już tak opalony jak wtedy, gdy jeździł na misje - ba, wręcz przeciwnie, jest niemal blady. Podobno wygląda kropla w kroplę jak matka; ten sam prosty mostek nosa, ta sama ostra linia szczęki, te same przylegające uszy i włosy, obcięte dość krótko, w kolorze soczystego, trochę tylko wypłowiałego blondu. Pod lewym kącikiem ust, nieco na prawo, od urodzenia ma pieprzyk, nie wyrósł też na giganta - metr osiemdziesiąt wzrostu, choć w swoim brunatnym płaszczu i z uniesioną głową wydaje się odrobinę wyższy.
      Historia: Urodził się w niewielkim irlandzkim mieście jako Sebastian Hannan, syn stolarza i recepcjonistki z pobliskiego hoteliku. Był przeciętnym dzieckiem wychowującej się w przeciętnej rodzinie, a rzeczywistość odrobinę na nim przyoszczędziła i - zamiast odebrać mu oboje rodziców, jak to przeważnie robi w podobnych opowieściach - zabrała mu tylko matkę. U kobiety, wkrótce po narodzinach młodszego syna państwa Hannanów, wykryto bowiem zaawansowanego, nienadającego się już do wycięcia raka trzustki, i mimo zastosowanej szybko chemio- i radioterapii, Clodagh zmarła w kilka miesięcy później, zostawiając męża z dwójką dzieci pytających co dzień gdzie jest mama i kiedy do nich wróci i czy już ich nie kocha że tak po prostu sobie poszła. Sam mężczyzna bardzo źle zniósł śmierć ukochanej żony i szybko podjął decyzję o wyjeździe z rodzinnego kraju; nie minęło pół roku, a wraz z chłopcami urządzali sobie niewielki, jednorodzinny domek w Teksasie, pragnąc zacząć nowe życie i najzwyczajniej w świecie odciąć się od przeszłości. Sebastian dorastał więc wśród gorących, piaszczystych krajobrazów południa Stanów Zjednoczonych - irlandzki blondyn wychowywany na amerykańskiego kowboja. Miał osiem lat, gdy jego ojciec ożenił się ponownie; macocha od zawsze zastępowała mu matkę i kochał ją jako taką za jej czułość, ciepło i opiekuńczość. Uczył się dobrze, choć nie należał do prymusów, nie potrafił też całymi dniami przesiadywać nad książkami - od zawsze był okropnie energiczny i wiecznie gdzieś go nosiło. Nie wygrywał międzyszkolnych konkursów literackich, nie zastępował przenośnego kalkulatora potrafiącego w ułamku sekundy obliczyć pierwiastek sześcienny z 227639, nie zdobywał medali w żadnej sportowej dyscyplinie, ba, żadnej nawet nie uprawiał - może poza bieganiem, które uwielbia aż do dziś, ale był to dla niego raczej sport zaspokajający jego własną potrzebę uprawiania jakiejś formy aktywności fizycznej i zapewniający samozadowolenie. Wewnętrzną równowagę. Samodyscyplinę. Poczucie kontroli nad własnym ciałem. Był w dobrej formie i nie zawalał testów, więc bez większych problemów (ale też nie z przysłowiowym palcem w nosie) dostał się do akademii policyjnej. Studia przerwał w wieku 22 lat, nagle i zupełnie niespodziewanie zmieniając zdanie odnośnie swojej przyszłości. Wstąpił do wojska, dostając się do elitarnego oddziału SEALs, a dwa lata później w jego ślady poszedł młodszy z braci, decydując się na służbę komandosa. Sam Sebastian służył aktywnie od roku 1998; wysyłany był kilkukrotnie na misje w Afganistanie i Iraku. Zabijał ludzi, napatrzył się na śmierć i ludzkie cierpienie, trzymał w ramionach ciało zmarłego brata i nie płakał ani razu, bo rozpacz i żal i strach i Bóg jeden wie co jeszcze ściskały go w piersi i gardle tak mocno, że zwyczajnie nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego głosu. Żadnej emocji. Zupełnie jakby ktoś nagle wyłączył w nim pstryczek odpowiedzialny za uczucia. Odszedł z wojska w 2007 roku, przez parę miesięcy próbował ułożyć sobie jakoś życie, ożenił się nawet z dziewczyną poznaną dwa lata wcześniej. Ale nie potrafił odgonić demonów wojny, nawiedzających go nocami, siedzących uparcie w najciemniejszych zakamarkach jego własnego umysłu. Próbował z nimi walczyć przez długi czas, brał leki uspokajające i nasenne, aż nagle któregoś dnia spadło na niego olśnienie: nie bał się tego, co zobaczył i przeżył podczas wojny. Tęsknił za tym. Nie potrafił żyć bez adrenaliny, bez znajomego chłodu broni w rękach. Próbował polować na zwierzęta, ale i to nie pomagało - ktoś mądry rzekł kiedyś bowiem, że kto raz zapoluje na człowieka, zapragnie zrobić to znowu. Oddalił się od żony, od córki, a wszystko to w ciągu niespełna roku, jednak czarę goryczy przelała wiadomość, że Sebastian wrócił do zawodu jako najemnik. Camille nie potrafiła mu tego wybaczyć. Wyzywała go wtedy od nieodpowiedzialnych dzieciaków i idiotów skupionych tylko na sobie, mimo że starał się przecież tak mocno, mimo że wracał do domu za każdym razem, czasem poobijany, czasem ranny, raz nawet z połamanymi żebrami, ale zawsze szczęśliwy, że je ma, że ma do kogo wracać. Tamte miesiące zdjęły mu klapki z oczu i nareszcie dostrzegł prawdziwy charakter żony. Nie opierał się, gdy zażądała rozwodu. Nie kochał jej już, a nawet jeśli, to resztką miłości, która i tak wyparowała wkrótce po rozstaniu. Nie rozpaczał, nie płakał, nie upijał się w sztok. Po prostu zdjął obrączkę i przeszedł nad tym do porządku dziennego - wciąż przecież mógł widywać się z córką, ba, wciąż spędza z nią każde wolne popołudnie, nie potrafiąc nacieszyć się jej obecnością, bo uwielbia ją nad życie, dokładnie tak, jak nie potrafi uwielbiać już jej matki. Dalej zabija, znika z miasta na kilkutygodniowe misje - i dalej wraca prawie cały i zdrowy. Prawie.
      Inne:
      • Jest ogromnym fanem wszelkich filmów akcji i westernów, nie przepada za to za większością filmów oraz książek szpiegowskich i pseudowojennych - ma wystarczająco militarnego życia na co dzień, po co dowalać sobie jeszcze w czasie wolnym.
      • Bardzo nie lubi gdy ktoś dotyka jego broni. Jest na jej punkcie dość przewrażliwiony; za każdym razem gdy ktoś kombinuje przy jego karabinie Sebastian obawia się że ów ktoś coś przy broni przestawi.
      • Ku niezadowoleniu byłej żony, odwiedza córkę kilka razy w tygodniu i zabiera ją do siebie na większość niezajętych przez zlecenia weekendów.
      • Podczas misji został postrzelony dwukrotnie, w prawą łydkę i lewy bok. Obie kule dosięgły go wyłącznie z winy rykoszetu.
      • Jego młodszy brat, wedle żądania rodziny, pochowany został na cmentarzu opodal rodzinnego domu w Teksasie. Sebastian wybiera się dwukrotnie do roku odwiedzić rodziców i złożyć kwiaty na jego grobie.
      • Macocha (do której swoją drogą od dawna zwraca się per mamo) uczyła jego i Calvagha gotować. Młodszy z braci radził sobie w kuchni o niebo lepiej, ale Basty też nie należy do kompletnych kulinarnych lebieg.
      • Nazwisko zmienił dopiero po powrocie do kraju z ostatniej misji i rezygnacji ze służby w armii. Do chwili powrotu do snajperskiego zawodu utrzymywał się w dużej mierze z pracy instruktora na pobliskiej strzelnicy.
      • Jest wyposażony w najnowszy karabin snajperski razem z nabojami i lunetą, ale w mieszkaniu trzyma całą kolekcję broni, których wcześniej używał, poczynając od strzelby myśliwskiej jego ojca.
      • Ma ogromną słabość do literatury historycznej, w szczególności tej dotyczącej dziejów Królestwa Pruskiego i Wielkiej Brytanii.
      • Przez dłuższy czas był zachęcany przez żonę do napisania książki o swoich przeżyciach wojennych, ale brak mu jakiegokolwiek talentu literackiego, by w ogóle o czymś takim pomyśleć. Nie potrafi także grać, tańczyć ani śpiewać. Nie uważa, by takie pierdoły były komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Człowiek praktyczny, taki jak Doran, zwyczajnie ich nie potrzebuje.
      • Tylko i wyłącznie stary rock'n'roll. Nic poza tym.
      • Jego przyrodnia siostra jest osóbką wyjątkowo kochliwą i upartą w swoich zabiegach o względy mężczyzn, dlatego też Sebastian często musi niemal siłą odciągać ją od nieszczęśnika, który miał tego pecha i został ochrzczony jej nowym obiektem westchnień.
      • Sam Sebastian od rozstania z żoną nie był w żadnym poważnym związku. Zdarzyło mu się kilka przelotnych romansów, ale wszystkie one zakończyły się na jednej wspólnie spędzonej nocy.
      • Uczulony na truskawki, nie lubi owoców cytrusowych i słodkich dań. Nie jest także miłośnikiem fast-foodów pokroju McDonald's oraz kuchni azjatyckiej.
      • Ze względów bezpieczeństwa mieszka samotnie w niewielkiej kawalerce.
      • Jest miłośnikiem ogrodnictwa, ale nie ma ani czasu, ani możliwości do pracy w ogrodzie.
      Login/email: frania099 / frania099@gmail.com

      niedziela, 28 sierpnia 2016

      od Thomasa

      Nie mogłem się poruszyć. Moje ciało było sparaliżowane, jak zawsze z resztą, kiedy to robiłem. Znajdowałem się w jakimś lesie. Burym i cichym, który przyprawiał o ciarki. Stałem, gdyż nie mogłem nic zrobić. Nagle, obraz zaczął się samoistnie przemieszczać. Obróciłem się o 180 stopni i znalazłem się przed jakimś wielkim budynkiem wykonanym z kamienia. Znajdował się na polanie, która była otoczona lasem, w którym niedawno się znajdowałem. Czucie powróciło do mnie. Przechyliłem się w przód, tym samym prawie wpadając na olbrzymie, drewniane drzwi. Budynek był w większości okryty winoroślami. Rozejrzałem się w prawo i w lewo. Kiedy jednak chciałem dotknąć klamki, drzwi same się otworzyły. Coś mnie ciągnęło do środka. Stanąłem, a przed sobą miałem trzy drogi. Dwie prowadzące przy ścianach po moich obydwóch stronach, zaś ostatnia prowadziła na wprost. Z niewiadomych przyczyn, wybrałem środkową drogę. Z każdym krokiem, zacząłem czuć się jakoś dziwnie. Do moich nozdrzy dostał się odór zgnilizny, jakby coś zaczęło się rozkładać. Poczułem zimne powiewy, chociaż, że znajdywałem się w środku zamkniętego pomieszczenia. Również światło zaczęło bladnąć. W końcu było ciemno jak w grobowcu. Korytarz był długi i bardzo ciemny. Zakręciło mi się w głowie, przez co upadłem na ziemię, przytrzymując się tym samym za czaszkę. O mało co nie wyrwałem sobie włosów. Obraz wokół mnie rozmazał się, przez co zamknąłem oczy. Kiedy je otwarłem, znajdowałem się przed jakimiś drzwiami, które wydawały się oświetlone, choć takie nie były. Z trudem wstałem i rozejrzałem się za siebie. „Przecież... Przed chwilą był tu korytarz, wiec...” ponownie odwróciłem się w stronę drzwi, dokańczając myśl „Jak?”. Po obejrzeniu się raz jeszcze dostrzegłem, że te drzwi były inne od pozostałych. Były zadbane. Reszta albo miała jakieś dziury lub po prostu wyglądały mało estetycznie, jakby były przesiąknięte pleśnią. A te drzwi... były pomalowane na bordowo, zaś klamka była czarna i o wiele dłuższa od reszty. Niepewnie, chwyciłem za nią. Kiedy popchnąłem drzwi, oślepił mnie blask, przez co byłem zmuszony zasłonić oczy ręką. Kiedy już się do tego przyzwyczaiłem, w środku ujrzałem jakąś grupkę. Patrzyli się na mnie. Jedni zza szafek, foteli inni po prostu oderwali się od rzeczy, które obecnie robili. Wtedy podbiegła w moją stronę szaro włosa dziewczynka. Nic nie robiła, tylko stała i patrzyła się na mnie swoimi dużymi, zielonymi oczkami. Nagle, na całej jej twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. Wyciągnęła w moją stronę swoją rączkę.
      - Zaopiekujesz się nami? - powiedziała to, przekręcając tym samym swoją głowę.
      Kiedy zdjąłem z niej wzrok i spojrzałem się na pozostałe dzieci, ujrzałem na ich twarzach ten sam uśmiech co u niej. Moje palce zaczęły drgać ze zdenerwowania. Kiedy chciałem się wycofać, ta sama dziewczynka powieliła swą wypowiedź
      - Zaopiekujesz się nami?
      Przełknąłem z trudem gulę w gardle. Dzieci skryte we wnętrzu pokoju zaczęły powtarzać jej wypowiedź, lecz brzmiało to, jak rozkaz. Cofnąłem się o krok, a gdy chciałem się odwrócić w stronę korytarza, na swej drodze ujrzałem srebrnowłosą. Wskazywała na mnie palcem, a z jej oczu zaczęła wypływać jakaś dziwna ciecz
      - Zaopiekujesz się nami? - zbliżyła się do mnie.
      Widząc moje niezdecydowanie, zrobiła srogą minę, po czym wrzuciła mnie do pokoju. Pod wpływem upadku, zamknąłem oczy, kiedy jednak je otworzyłem, zobaczyłem zamknięte drzwi. Czym prędzej wstałem i podbiegłem do nich, próbując je otworzyć. Naciskałem, szarpałem, ciągnąłem-wszystko na nic. Zamarłem, gdy tylko poczułem zimny powiew na swym karku. Powoli odwróciłem głowę w stronę środka pokoju, jednakże... nikogo tam nie było? Pokój był zniszczony, ciemny. Jakby ktoś tu wpadł, splądrował wszystko i wyszedł. Puściłem klamkę i podszedłem do krzesełka, które jako jedyne było nienaruszone. Oświetlało je nikłe światło. Wahając się trochę, zacząłem do niego podchodzić. Kiedy byłem na tyle blisko, by usiąść, wyciągnąłem rękę w stronę tejże rzeczy. Wtedy usłyszałem szmer za sobą i zanim zdążyłem się odwrócić, zostałem popchnięty na krzesło, które wydawało się mnie uwięzić. W miejscu gdzie stałem, pojawiła się ta sama dziesięciolatka, co przedtem.
      - Pobawisz się z nami?
      Chciałem się podnieść, lecz to jej się nie spodobało. Zaczęła wydobywać z siebie szaleńcze krzyki, przez co byłem zmuszony zatkać uszy, jak i przystać na jej propozycję. Kiedy się zgodziłem, uspokoiła się, a z cienia zaczęły wychodzić pozostałe dzieci. Było ich łącznie ośmiorga. Stanęły w półkole przede mną i zaczęły coś szeptać. Wtedy zza ich plecy zaczęli wyrastać jacyś ludzie. Jeden po drugim padali na ziemię, to poprzez odstrzał, lub dźgnięcie w ciało jakiegoś ostrza. Każde ginęło osobno, w inny sposób. Kazały mi na to patrzyć, bo gdy tylko zamykałem oczy, lub odwracałem wzrok, one wszystko powtarzały. Zacząłem krzyczeć. Chciałem się uwolnić. Tak mocno się szarpałem, że... się uwolniłem? Byłem na czworakach, podpierając się o podłogę. Dyszałem mocno i głośno. Nagle z ciemności przede mną, zaczęła wypływać jakaś ciecz. Jak poparzony, zacząłem się oddalać, lecz wtedy wpadłem na coś. Spojrzałem się w górę, gdzie opadła kropla tej samej cieczy. Nade mną stała ta sama dziewczyna, a z jej oczu ponownie zaczęła spływać ta ciecz, lecz nie tylko stąd. Zaczęło jej to wypływać z nosa, uszu, jak i ust. Patrzyła się na mnie jak gdyby nigdy nic i uśmiechała się
      - Zaopiekujesz się nami?
      Wtedy otoczyły mnie pozostałe dzieci, z których również zaczęła spływać ta tajemnicza ciecz. Choć wyglądało to na krew, wcale nią nie było. Odczuwałem to. Wtedy dzieci, zaczęły zamykać mnie w coraz to ciaśniejszym okręgu. Otwarłem na tyle szeroko oczy, jak bardzo mogłem. Nagle dziewczyna, przy której leżałem, powiedziała zapłakana
      - Zapłacisz nam za ich winy!
      Po tym widziałem już tylko ciemność. A po tej ciemności mogłem sobie zdać sprawę, że śnił mi się tylko koszmar

      A potem się obudziłem na nowo jako zwykły człowiek, we własnym łóżku. No prawie. Wylądowałem na ziemi wraz z kołdrą, a głowa mnie pękała od bólu. Uderzyłem nią o podłogę, tak jak we śnie o drzewo. Otworzyłem zmęczony oczy i złapałem się za łeb. Przekląłem cicho pod nosem, po czym wstałem i usiadłem. Nie zmieniałem pozycji od dobrej godziny. Dlaczego? Gdy tylko zająłem się bólem, zapomniałem nie zasypiać. Zamknąłem oczy i opierając łokcie na kolanach, podtrzymując głowę, zasnąłem.
      I znowu wylądowałem na ziemi, ale tym razem nie uderzyłem tak mocno łbem. Obudziłem się już całkowicie, słysząc swój budzik, który zapomniałem wyłączyć na weekend, a dokładniej na sobotę, jaką dzisiaj mieliśmy. Ubrałem się w czarne jeansy i białą koszulkę z czarnym napisem „Hello, I’m very happy!”. Przemyłem twarz i zjadłem dwie kanapki. To mi starczyło. Pierwsze pół dnia przesiedziałem na łóżku oglądając jakieś durnowate filmiki na youtubie, które włączały mi się po kolei. W końcu tyłek mi tak bardzo zdrętwiał, ze postanowiłem się przejść. Zarzuciłem na siebie pierwszą lepsza bluzę, po czym wyszedłem z pokoju, chowając do kieszeni telefon, portfel i kluczę.
      Dzień był dosyć chłodny i zapowiadało się na deszcz, jednak nic sobie z tego nie zrobiłem. Miałem zamiar się przejść, to tyle. Zwykła przechadzka po ogrodzie, to mi wystarczyło. Trwała ona nie całą godzinę, gdy po tym okresie lunął deszcz. Byłem zmuszony przyśpieszyć kroku w stronę drzwi, aby schować się w budynku, a dokładniej w jakiejś przypadkowej kawiarni. Jednak to nie pomogło, gdyż zapowiadało się na burzę. I to dosyć dużą. Dlatego też zmokłem tak czy siak do suchej nitki. Lało się ze mnie, jakbym się spocił po kilkugodzinnym maratonie.
      W końcu udało mi się złapać klamkę, niestety za nim ją nacisnąłem i otworzyłem sobie drzwi, aby wbiec do środka, strzepać się trochę z kropel wody, przeczekać deszcz, wrócić do siebie i się przebrać w suche ubrania, ktoś mnie uprzedził. Popchnął mocno drzwi przede mną, które ruszyły w moim kierunku. Dostałem nimi w twarz. Puściłem automatycznie klamkę i złapałem się za nos, który pulsował od bólu, jaki w tej chwili odczuwałem.
      - O kurwa – przekląłem parę razy pod nosem, a między palcami poczułem ciepłą ciecz. Gdy spojrzałem na palce, zobaczyłem szkarłatny kolor, chociaż w głębi siebie chciałem, aby to była zwykła woda, deszcz, na którym ciągle stałem. - Możesz uważać następnym razem? – poprosiłem o to swojego sprawcę.

      <Ktoś?>

      od Vivian

      - KURWAAA! - rozległ się wrzask z sąsiedniego pomieszczenia
      Vivian usłyszawszy krzyk swojego kumpla podniosła się z materaca i nieśpiesznie podążyła w stronę drzwi ukrytych pod schodami. Pokój ten będący kiedyś prawdopodobnie spiżarnią służył im za schowek, w którym składali wszystkie cenne rzeczy potrzebne do treningów. Otworzyła drzwi, zapaliła światło i ujrzała Bena, jej kilka lat starszego ciemnoskórego przyjaciela, który teraz leżał na podłodze, a wokół niego skakały różnego rodzaju piłki. Dziewczyna nie mogąc powstrzymać się od śmiechu oparła się o ścianę i złapała za brzuch.
      - Naprawdę? Naprawdę przestraszyłeś się piłek? - zapytała próbując zachować powagę
      Mężczyzna podniósł się z ziemi, demonstracyjnie otrzepał koszulkę i podniósł piłkę do koszykówki. Odbił ją kilka razy o ziemię, a potem wybuchnął śmiechem.
      - W ciemności wyglądała groźniej, okej?
      Ben był przystojny, to trzeba było mu przyznać. Ponad metr osiemdziesiąt, ciemne włosy, oczy i wyraźnie widoczne mięśnie w każdej części ciała. Stał tak teraz kilka centymetrów przed dziewczyną, która sięgała mu ledwie do klatki ubrany w spodenki i koszulkę na ramiączkach, która odsłaniała jego idealnie wyrzeźbione ramiona. Szalał za nią od dobrych kilku lat, ale zawsze była taka niedostępna.
      - I co, liczyłeś na to, że nieustraszona Vivian przyjdzie ci z pomocą? - zapytała dziewczyna, mrużąc oczy i uśmiechając się uwodzicielsko
      Położyła mu dłoń na karku przez co mężczyzna machinalnie schylił się i mogli patrzeć sobie teraz prosto w oczy. Ich twarze dzieliło kilka centymetrów.
      - Dokładnie na to liczyłem, V. - szepnał Ben
      Chciał ją pocałować. Chciał, ale wiedział, że to mogłoby zniszczyć ich znajomość. Nie był typem faceta, który ugania się za każdą i myśli tylko o seksie. Wyobrażał sobie, jak chodzą na wieczorne spacery, oglądają wspólnie filmy i przyrządzają posiłki. Chciał, żeby była jego. Ale ona była inna. Nie bawiła się w związki. Każdy chciał być jej, każdy chciał ją mieć, a ona chciała tylko kilka gramów. I była szczęśliwa.
      - A teraz na co liczysz, Benny?
      Nie często tak do niego mówiła. Ostatni raz kiedy to się zdarzyło wylądowali w łóżku, u niego w domu, a później na podłodze i kilku innych miejscach. To był ten jeden, jedyny raz. Przyciągnęła jego twarz bliżej i już widziała, jak usta mężczyzny układają się do pocałunku. Musnęła delikatnie jego górną wargę swoją, a potem odsunęła się gwałtownie układając usta w kpiącym uśmieszku.
      - W twoich snach.
      Jednym ruchem przejęła piłkę, którą trzymał w dłoni i odbijając ją wyszła ze schowka. Ben uderzył pięścią w ścianę, przeklinając w duchu. Dlaczego właśnie ona, musi mieć tak pociągająco irytujący charakter? Dlaczego nie może być jak te wszystkie laski, które udało mu się zaliczyć w ciągu ostatniego miesiąca? Nie... Ona nie mogłaby być taka. Wtedy nie byłby w niej tak cholernie zakochany. Powstrzymując łzy, zgasił światło i poszedł do głównej sali w ślad za kobietą.
      - Grasz ze mną? - zapytała blondynka, kiedy piłka wyrzucona przez nią w powietrze po raz kolejny zatańczyła na obręczy kosza i wpadła do środka
      - Nie, muszę się zwijać, obiecałem chłopakom. - usłyszała w odpowiedzi
      - No cóż, płakać nie będę.
      A Ben wręcz przeciwnie. Kiedy tylko znalazł się na klatce schodowej, z jego oczu popłynęły łzy. I tak z mokrą twarzą, czerwonymi oczami i torbą treningową zmierzał po schodach na górę. A Vivian w tym czasie samotnie grała w koszykówkę, wsłuchując się w niezwykłą ciszę, którą przerywało jedynie rozchodzące się echo odbijanej piłki. Po jakimś czasie jednak jej się znudziło. To nie to samo co gra w dwóch drużynach, z dopingiem reszty chłopaków. Spakowała swoje rzeczy, ogarnęła sprzęt i wyszła z piwnicy, zamykając drzwi na klucz. Było już ciemno, kiedy przekraczała wielką, żelazną bramę kamienicy, która teoretycznie miała czynić jej mieszkańców bezpiecznymi. W praktyce jednak było całkiem inaczej. Nigdy nikt jej nie zamykał, nie było stróża, a dorobione klucze do zamków pozwalały wchodzić do środka praktycznie każdemu. Teraz tylko skręcić w prawo, przejść park i wkroczyć na osiedle, które choć niebezpieczne było jej miejscem od pięciu lat. Znała tam praktycznie każdego, wiedziała kto nieważne co by się działo stanie za nią murem, a do kogo lepiej nie zaczynać. Wiedziała też kto sprzedaje najlepszy towar, a kto handluje jakimś świństwem. Kiedy weszła do parku, jej ciało przeszedł dreszcz. Nie, nie bała się. Nie pierwszy raz była w tym miejscu o północy, ale gałęzie drzew rzucające cień na ścieżkę czyniły to miejsce obcym i nieco strasznym. Nie ma się czego bać, powtarzała w myślach, ale miliony oglądniętych horrorów robią swoje. Nagle między drzewami mignęła jej jakaś blada postać. Pewnie znowu dzieciaki uciekły z domów i urządziły sobie podchody w ciemnym parku. A przynajmniej wolała przyjąć taką wersję. Wizja siłowania się teraz ze złodziejem czy gwałcicielem nie była szczytem jej marzeń. Spokojnie dawała radę nie jednemu mężczyźnie, ale kilka godzin treningu i strach robią swoje. Vivian zaczęła powoli się uspokajać, ale wtedy coś uderzyło w nią z impetem, przewracając chudą istotę na ziemię. Upadek zamortyzowała torba treningowa, ale z jej łokcia i tak popłynęła smużka krwi. Momentalnie podniosła się z ziemi i zaczęła rozglądać za idiotą, który zafundował jej ten upadek. Nikogo jednak nie dojrzała, więc trochę skołowana otrzepała się i podniosła telefon, który również zaliczył spotkanie z ziemią. Poziom jej złości wzrósł jeszcze kilkukrotnie, kiedy okazało się, że cały wyświetlacz jest do wymiany.
      - Wisisz mi, kurwo, nowy telefon! - wrzasnęła, choć sama nie wiedziała do kogo
      Ktokolwiek to był musiał być jeszcze w pobliżu. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo nawet najszybszy człowiek świata nie byłby w stanie opuścić parku tak szybko.
      - Przepraszam.
      Głos rozległ się tuż obok jej ucha. Ktoś kto stał za nią, tak szybko jak zdążył dokończyć to słowo, tak szybko oberwał pięścią w twarz. Jęknął i kucnął na ziemi, trzymając się za obolały policzek. A no tak, nie jest za przyjemnie oberwać kastetem w twarz.
      - Hej, żyjesz?
      Vivian szturchnęła go lekko kolanem, a nieznajomy wymruczał coś w odpowiedzi. Uznała to za potwierdzenie, więc odsunęła się od niego i czekała na wyjaśnienia, bo w końcu jej telefon był rzeczą świętą, a ten oto osobnik miał czelność go zniszczyć. Po chwili wstał, nadal rozmasowując twarz i spojrzał na stojącą przed nim o głowę niższą dziewczynę. Nie odzywał się, więc Vivian na nowo zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie spotkała jakiegoś psychopaty. Już miała odwrócić się na pięcie, olać typka i po prostu wrócić do domu, kiedy ten się odezwał...

      <Ktokolwiek? Najlepiej jakiś wampir, wilkołak czy inny stwór, bo ludzie tak nie zapierdalają xd>

      trust me, I'm a doctor


      http://67.media.tumblr.com/tumblr_mbiblx1teh1qzv0edo1_500.jpg
      Imię: Abran Felipe
      Nazwisko: Rodríguez
      Pseudonim/Przezwisko: Abby dla przyjaciół, Doktor Rodríguez dla całej reszty
      Wiek: 160 lat
      Data urodzenia: 10 października 1856
      Płeć: Mężczyzna
      Rasa: Wampir
      Pochodzenie: San José, Kostaryka
      Status społeczny: Pediatra i czołowy chirurg ogólny oraz dziecięcy w University of Chicago Medical Center
      Rodzina:
      • Daniel Felipe Rodríguez - ojciec, XIX-wieczny kostarykański ziemianin, zmarły w wieku 56 lat
      • Marlen Chaves Rodríguez - matka, zmarła przy porodzie młodszego syna w wieku 27 lat
      • José Mauricio Rodríguez - starszy brat, zmarły na dur brzuszny w wieku 29 lat
      • Minor Rodríguez - młodszy brat, zmarły wraz z matką przy porodzie
      • Nael Valverde - lekarz, wampir, przyjaciel rodziny i twórca, a także opiekun w pierwszych latach nowego życia; prawdopodobnie zmarły
      Partner: Brak
      Charakter: Podobno ma zbyt miękkie serce jak na wampira, i niejednokrotnie słyszał to już od swoich pobratymców. Podobno prawdziwy nosferatu nie powinien zawodowo zajmować się zszywaniem ludzi, bo to trochę tak, jakby zszywać umierającą właśnie krowę, która za parę dni i tak miała iść na ubój - odrobinę bez sensu i bardzo nielogiczne. Podobno to dziwne i nienaturalne, że zrobił trzy doktoraty z medycyny tylko po to, żeby po pierwszej zmianie w szpitalu definitywnie odmówić picia ludzkiej krwi niepochodzącej od dobrowolnego dawcy - nie jest w stanie, w przeciwieństwie do wielu krwiopijców, korzystać na przykład z rezerw krwi przechowywanych w szpitalu, bo zwyczajnie jest to niezgodne z jego poczuciem etyczności. Abran ogółem rzecz biorąc uważany jest za przesadnie moralnego i cnotliwego, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że przejawia ogromną tendencję do poświęcania się dla swoich pacjentów; nierzadko przecież zdarza się, że wychodzi z siebie, by skomplikowanymi medycznymi urządzeniami odwrócić uwagę dziecka od czekającej je operacji, a potem przesiaduje godzinami przy jego łóżku, czytając mu bajki lub nucąc te same kołysanki, których sam słuchał jako chłopiec, bo rodzice małego chorego byli już i tak zbyt zmęczeni brakiem snu i nocami spędzonymi w szpitalnym korytarzu. Uwielbia dzieci i świetnie się z nimi dogaduje, więc właściwie chyba nic w tym wszystkim dziwnego - przecież między innymi właśnie dlatego zdecydował się na kierunek pediatrii i chirurgii dziecięcej. Ma w sobie tę specyficzną delikatność i spokój, które sprawiają, że najmłodsi uwielbiają jego towarzystwo, a dorośli podświadomie ufają mu nie tylko jako lekarzowi, ale i jako osobie. Jest tak wyrozumiały i pełen ciepła, że zwyczajnie nie da się inaczej; bije od niego uczciwość i chęć niesienia pomocy innym, współczuciem wręcz niemal ocieka, i ma uśmiech uroczy i niewinny jak uśmiech niemowlęcia. Znany ze swego opanowania i wiecznie pozytywnego nastawienia, ale także cichego, łagodnego i bezkonfliktowego usposobienia, które w połączeniu z tak charakterystycznym dla niego cichym głosem zdaje się naprawdę szybko podbijać ludzkie serca i wzbudzać ogromną sympatię. Taka z niego odrobinę dobra ciotka; wszyscy przychodzą do niego ze swoimi problemami, nie ważne, czy byłoby to pytanie o najlepszy lek na ból gardła siostrzenicy, czy dylemat co kupić żonie na rocznicę ślubu, bo wiedzą świetnie, że doktor Rodriguez nigdy ich nie spławi, ale wysłucha, doradzi, pomoże jak będzie umiał. Lubi pomagać, potrafi wspierać i pocieszać, wychodzi poza utarte ramy lekarza, którego jedynym zadaniem jest ogłoszenie wyroku boskiego, jaki zawisł nad synkiem zrozpaczonego małżeństwa; Abran wychodzi z założenia, że nie po to tu jest - przecież jego zadanie nie kończy się na diagnozie i leczeniu, które może przyniesie efekty, przecież lekarz ma także dać rodzinie pacjenta nadzieję, wesprzeć dobrym słowem, a potem dać z siebie wszystko, by cała sprawa zakończyła się jak najlepiej. Bo poza dziećmi kocha także ludzką radość i swoją pracę jako taką, więc być może właśnie dlatego wcale nie przeszkadza mu branie kilku dyżurów pod rząd o ile miałoby to ulżyć jednemu z jego przemęczonych kolegów. I tak, zapewne to właśnie przejaw tej jego nieopanowanej chęci zbawienia całego świata i niesienia pomocy dosłownie każdemu, która nie pozwala mu pogodzić się z wizją porażki i pcha go do rzeczy niemożliwych jeśli tylko dzięki nim chory miałby szansę wyzdrowieć, ale to przecież nic złego, przecież większość lekarzy tak ma, przecież bez tego nie byliby wystarczająco skuteczni w tym, co robią. Jest dobrym chirurgiem i całkiem niezłym człowiekiem z kłami, a przynajmniej tak sądzi - przynajmniej nie stał się bezuczuciową bestią skupioną tylko na samej sobie. Przynajmniej próbuje pomagać, być przydatnym członkiem społeczeństwa. I nie żałuje swoich decyzji i swoich wyrzeczeń, bo uśmiech dziecka i nieśmiałe "dziękuję, panie doktorze" to dla niego największa nagroda.
      Aparycja: Jest nieco bledszy niż przeciętny Kostarykańczyk, ale w żadnym przypadku nie przypomina nieludzko bladych wampirów paradujących w okularach przeciwsłonecznych i z parasolem chroniącym przed promieniami UV. Mierzący 182 centymetry wzrostu mężczyzna, zbudowany dobrze, ale nie przesadnie, o szczupłej, smukłej sylwetce i długich, zwinnych palcach kogoś, kto od dłuższego czasu zawodowo operuje skalpelem. Sam nie przepada za lekkim garbem na nosie, który widzi za każdym razem, gdy patrzy w lustro, za przyjemnie wyglądające uznaje za to własne czarne oczy i ciemnobrązowe włosy, układające się w delikatne, naturalne fale i sięgające odrobinę za linię ramion, mniej więcej do łopatek; ze względów praktycznych całkiem często związywane są w kucyk. Jego uszy nie zdążyły jeszcze zrobić się spiczaste, jak to bywa u starszych wampirów, nie nosi też kolczyków ani biżuterii innej niż prosty naszyjnik w kształcie azteckiej monety zawieszony na cienkim rzemyku. Ubiera się schludnie, a jego wybór pada przeważnie na ciemne ubrania - rzadko kiedy zdarza się, by założył coś jasnego, nawet jeśli termometr pokazuje trzydzieści osiem stopni w cieniu.
      Historia: Październik 1856 roku powitał stolicę falą deszczu i mokrego wichru, która uderzyła w kostarykańskie wybrzeże niemalże z mocą najprawdziwszego huraganu. Padało siarczyście już od kilku dni, gdy Marlen Rodríguez, piękna żona niewiele od niej samej starszego młodego posiadacza ziemskiego, który odziedziczył majątek w spadku po zmarłym ojcu, poczuła pierwsze bóle porodowe. Został wezwany wiejski doktor, ze względu na ulewę jednak dotarł na miejsce już po rozpoczęciu się akcji porodowej - Marlen wydała już na świat jednego syna, wiedziała więc, co powinna robić, a jednak z jej starszych służących uczyła się kiedyś na położną. Sam poród, choć pośladkowy, obył się bez większych komplikacji, a dziecku - chłopcu ochrzczonemu wkrótce potem Abranem - nic się nie stało. Nieszczęśliwy traf chciał jednak, by już dwa lata później jego matka zachorowała ciężko będąc w ósmym miesiącu trzeciej ciąży; kobieta zmarła w trakcie przedwczesnego porodu, zabierając ze sobą do grobu także nienarodzonego potomka, Abran więc wraz ze starszym o trzy lata bratem wychowywał się jedynie w towarzystwie ojca i służących. Jego życie samo w sobie nie należało do specjalnie fascynujących, a już na pewno nie różniło się szczególnie od życia przeciętnego syna przeciętnego średnio zamożnego kostarykańskiego szlachcica; jako drugie dziecko nie miał widoków na opływającą w luksusy i dostatki przyszłość, ale nie zapowiadało się też, by miał wkrótce zacząć przymierać głodem. Zawsze należał raczej do osób cichych i spokojnych, nielubiących wychylać się poza szereg, daleko mu było także do hulajduszy żyjącego w karczmach i wracającego po pijaku do domu tylko raz na jakiś czas, jakim był José. Szybko wysłany został do Stanów Zjednoczonych na akademię medyczną; ojciec opłacał mu studia i zakwaterowanie, chcąc, by i młodszy syn miał zapewnioną dostatnią przyszłość, jeśli nie dzięki dziedzictwu rodzinnemu, to dzięki wyuczonemu zawodowi. Uzyskał na niej tytuł doktora psychoanalityka, z czego był wyjątkowo dumny, jednak wracając do rodzinnego miasta nie przewidział zarazy dura brzusznego, jaka nawiedziła je kilka tygodni przed jego przyjazdem. Zaraził się i zmarł starszy brat świeżo upieczonego doktora, a sam Abran niechybnie podzieliłby jego los - jako że sam także zaczynał przejawiać objawy śmiertelnej choroby - gdyby nie błyskawiczna reakcja Naela Valverde, wieloletniego przyjaciela rodziny i szanowanego lekarza, który przybył na Kostarykę akurat w porę by ocalić życie młodego Rodrígueza. Mężczyzna, wtedy dwudziestosześcioletni, przemieniony został w wampira i objęty pieczą starszego pobratymca do czasu, aż nie nauczył się panować nad swym pragnieniem krwi; z tego też względu, nie chcąc stanowić zagrożenia dla ludzi, których znał praktycznie od urodzenia, zgodził się wrócić wraz z Naelem do Meksyku, gdzie mieszkali wspólnie przez następne kilka lat. Dopiero ponad dekadę po śmierci ojca Abran zdecydował się na pewien czas ponownie zamieszkać w rodzimym San José. Objął w posiadanie i odnowił rodzinną posiadłość, jednak nie udało mu się długo wysiedzieć na miejscu; wiosną 1901 roku ponownie wyjechał na studia medyczne do Nowego Jorku, tym razem decydując się na kierunek chirurgii. Na pewien czas wyemigrował do Wielkiej Brytanii, z której ramienia służył jako lekarz polowy podczas pierwszej wojny światowej, podobnie jak podczas drugiej, wtedy jednak zaliczał się już do chwalebnej grupy żołnierzy amerykańskich. Po zakończeniu działań wojennych osiadł na dobre w Chicago.
      Inne:
      • Jego twórca prawdopodobnie posiadał zdolność przemiany w obłok mgły, jednak sam Abran albo jej nie odziedziczył, albo jest zwyczajnie zbyt młody by ją wykształcić.
      • Ze względu na swoje latynoskie pochodzenie płynnie posługuje się językiem hiszpańskim w dialekcie kostarykańskim i meksykańskim, zna także podstawy portugalskiego i nahuatl (najbardziej rozpowszechnionego w Meksyku języka indiańskiego). Jego angielski z kolei jest lepszy niż angielski niejednego rodowitego Amerykanina, choć wciąż zdarza mu się wtrącać w zdanie hiszpańskie słowa, czasem również reagować lub odpowiadać przy ich użyciu.
      • Bardzo źle idzie mu nauka języków słowiańskich i germańskich - nie jest zdolny zapamiętać pisowni i wymowy większości słów, o gramatyce już nawet nie wspominając.
      • Jest znany ze swojego spokoju i opanowania; ostatnim razem stracił nad sobą kontrolę była zaciekła dyskusja na temat moralności chirurga, którą toczył wiosną 1988 z pewnym przesadnie pewnym siebie wampirem.
      • Poświęca się pracy, dlatego też zdarza mu się przesypiać noc na kozetce w swoim gabinecie.
      • Kilka lat temu Chicago nawiedziła bardzo śnieżna zima, a złośliwy los chciał, by wieczorem 22 grudnia młoda sąsiadka Abrana zaczęła rodzić. Zaspa skutecznie uniemożliwiała jej mężowi wyjechanie samochodem z garażu, siłą rzeczy więc wampir, jako lekarz, został poproszony o pomoc. Przyjmowany poród obył się bez komplikacji i dziś w ogródku za płotem biega roześmiany pięcioletni Chris.
      • Gotuje bardzo przeciętnie, głównie dlatego, że nigdy nie musiał tego robić, ale z przyrządzeniem tak podstawowych dań jak jajecznica czy naleśniki potrafi sobie poradzić.
      • Jak większość Latynosów ma wyjątkowe poczucie rytmu - świetnie tańczy (w tym tańce nieodzownie kojarzone z Ameryką Łacińską, takie jak tango czy samba), potrafi też grać na gitarze klasycznej, okarynie i trąbce.
      • Często bierze dodatkowe nocne dyżury, które przeważnie spędza na oddziale onkologii dziecięcej. Większość młodych pacjentów przyzwyczaiła się już do jego obecności w takim stopniu, że cały wieczór wyczekują pojawienia się Abrana.
      • Posiada kilku zaufanych, świadomych swoich wyborów żywicieli, jednak w trosce o ich zdrowie i bezpieczeństwo żadnego z nich nie odwiedza częściej niż raz na mniej więcej miesiąc, nie wypija też więcej niż plus minus czterysta mililitrów krwi. Przeważnie stara się bazować na krwi zwierzęcej (króliczej, kociej, psiej, czasem jeleniej jeśli ma okazję wybrać się poza miasto).
      • Przeprowadzając się na stałe do Chicago nabył niewielki dom jednorodzinny w spokojnej dzielnicy, otoczony małym, ale zadbanym ogrodem, na którego tyłach znajduje się prywatna hodowla królików służących Abranowi za pożywienie. Mężczyzna stara się do nich nie przywiązywać i traktować je wyłącznie jako źródło potrzebnej mu do życia krwi, ale i tak uważa, że hodowanie sobie jedzenia i roztaczanie nad nim opieki jest okropną hipokryzją.
      • Rodzinna posiadłość na Kostaryce, ta sama, w której przyszedł na świat, wciąż jest jego własnością - aktualnie wynajmowana jest lokalnemu muzeum historii i kultury kostarykańskiej i otwarta dla zwiedzających. Sam Abran czerpie z tego dosłownie minimalne korzyści.
      • Jest ogromnym miłośnikiem poezji i malarstwa barokowego. Nie przepada za to za sztuką współczesną.
      • Źle czuje się w garniturach i zakłada je tylko na najważniejsze okazje. Na dobrą sprawę czuje się źle we wszystkim co nie jest kitlem lekarskim lub długim płaszczem.
      • Nie uznaje trzymania zwierząt jako domowych pupili, szczególnie jeśli jest się wampirem żywiącym się ich krwią.
      • Ukończył cztery różne uczelnie medyczne, w tym University of Chicago, na którym wykłada dziś jeden z jego kolegów z roku. Sam Abran nie prowadzi wykładów, dość często, ze względu na swoje łagodne usposobienie i nieograniczone wręcz pokłady anielskiej cierpliwości, dostaje pod opiekę praktykantów z uniwersytetu.
      • Nie jest osobą o bujnym życiu towarzyskim, głównie dlatego, że dużo pracuje, a poza pracą samą w sobie nie ma zbyt wielu znajomych. Uroki bycia czołowym chirurgiem szpitala.
      • Dawno temu w nawyk weszło mu porządkowanie i sortowanie wszystkiego w zasięgu wzroku; jego gabinet i dom dosłownie lśnią czystością i idealnym porządkiem, a najmniejsza zmiana układu przedmiotów powoduje u niego delikatne rozkojarzenie i silną chęć przywrócenia odpowiedniego wyglądu pomieszczenia. Prawdopodobnie jest to początek stosunkowo lekkiej odmiany nerwicy natręctw.
      Login/email: frania099 / frania099@gmail.com