Wyciągnąłem dłoń żeby chwycić kolejny metalowy pręt.
Metal był zimny, można byłoby uznać go wręcz za nieprzyjemny. Tak z pewnością odczułaby jakakolwiek delikatniejsza istota niż ja. Smagał go wciąż chłodny wiatr, niosący jeszcze zimniejszy deszcz.
Tak, padało. Mocno. Wciąż nowe strugi bombardowały wyschniętą jeszcze przed zmierzchem ziemię. Smagały mnie, szarpiąc moje włosy, ubranie. Gdyby moja skóra nie była ledwie bardziej ciepła niż metal, który trzymałem w dłoni, zmarzłbym. Na szczęście sam byłem już zimny.
Kolejny chwyt i znów wyżej. Kolejny wystający element. Poręcz równie metaliczna co wcześniejszy, wystający ze ściany pręt. Wciąż wyżej i wyżej. Skok, kolejny balkon, parapet, w końcu dech.
Przycupnąłem na skraju. Ledwie centymetr, a runąłbym w dół. Ciekawe czy bym umarł. Nigdy nie próbowałem.
Wciągnąłem powietrze. Mocno, ze światem, przymykając przy tym oczy. Tysiące zapachów mieszało się ze sobą. Jedne były mocne, przytłaczające, gryzące, nieprzyjemne. Były syntetycznymi dziwactwami ludzi. Spalinami, olejami, plastikiem, asfaltem. Inna zaś były nimi… ludźmi. Te były słodkie, choć każdy inaczej. Jedne z nutką kwiatowych aromatów, tak pachniały młode dziewczęta. Delikatne jeszcze, o czystych ciałach i bystrych spojrzeniach. Słodycz innych była wręcz ciężka, przytłaczając i lepka, a mimo to kusząca. Te zapachy były dziećmi wyganianymi do snu sprzed telewizorów. Inne pachniały mocno, a w słodyczy były nuty kwaskowatego odoru, czasem goryczy. Mężczyźni.
Spojrzałem w dół. Wpatrywałem się chwilę w kolorową, świecącą różnobarwnie plamę. Plama poruszała się wciąż. Była światłami samochodów, latarni i bilbordów, odbijającymi się od mokrej jezdni. W tej plamie przebiegali ludzie. Ich serca biły szybko. Płuca łapały hausty powietrza kiedy spieszyli się, by nie zmoknąć. Dlaczego tak bali się deszczu? Deszcz nie był zły. Sprawiał, że zapachy zostawały na ziemi dłużej, płynąć w dół i pozwalając mi delektować się nimi.
Te odgłosy, zapachy. Sprawiały, że mimowolnie oblizywałem kły spragnione krwi i mięsa. Żołądek skręcał mi się i kurczył. Irytowało mnie jego burczenie. Miałem wrażenie, że każdy może je usłyszeć.
Wyczułem zapach. Słodki, ale o ciężkiej, piżmowej nucie. Z zapachem mieszał się inny, ostrzejszy, kwaśniejszy, męski, ale on już słabł, wietrzał. Może i zapach nie był najpiękniejszym, ale był dobrym an tyle by być jedzeniem. Ludzie dzielili się na tych, którzy byli potrzebni i tych, których nikt nie szukał.
Przebiegłem po dachu. Szybko, cicho. Skoczyłem na następny, później kolejny. Zdradzał mnie ledwie szmer, którego nie mogło usłyszeć stworzenie inne niż mojego pokroju, a i to wątpliwe. Mogłem być przecież ledwie większa kroplą deszczu pośród miliona innych.
Spojrzałem w dół, w ciemniejsza niż pozostałe uliczkę. Dostrzegałem kontury kobiety. Szła pospiesznie, choć wolniej niż inni. Zupełnie jakby nie chciało jej się nawet biec. Zsunąłem się więc za nią. Nie usłyszała. Poczuła za to moje ramiona, które zacisnęły się wokół niej. Moje dłonie zacisnęły się wokół jej ust. Ścisnąłem, usłyszałem charkot, chrupnięcie. Serce uderzyło jeszcze dwa razy, po czym ucichło.
Uskoczyłem w stronę ściany, skryłem się w głębszym cieniu, bo moich uszu doszedł szmer, którego nie powinno tu być. Nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Byłem głodny, a ledwie krok dalej, na ziemi, spoczywało ciepłe jeszcze żarcie.
<Kto mi przeszkadza i czy mnie widzi? Zamordowałem czyjąś znajoma czy podkradłem komuś cel?>
Metal był zimny, można byłoby uznać go wręcz za nieprzyjemny. Tak z pewnością odczułaby jakakolwiek delikatniejsza istota niż ja. Smagał go wciąż chłodny wiatr, niosący jeszcze zimniejszy deszcz.
Tak, padało. Mocno. Wciąż nowe strugi bombardowały wyschniętą jeszcze przed zmierzchem ziemię. Smagały mnie, szarpiąc moje włosy, ubranie. Gdyby moja skóra nie była ledwie bardziej ciepła niż metal, który trzymałem w dłoni, zmarzłbym. Na szczęście sam byłem już zimny.
Kolejny chwyt i znów wyżej. Kolejny wystający element. Poręcz równie metaliczna co wcześniejszy, wystający ze ściany pręt. Wciąż wyżej i wyżej. Skok, kolejny balkon, parapet, w końcu dech.
Przycupnąłem na skraju. Ledwie centymetr, a runąłbym w dół. Ciekawe czy bym umarł. Nigdy nie próbowałem.
Wciągnąłem powietrze. Mocno, ze światem, przymykając przy tym oczy. Tysiące zapachów mieszało się ze sobą. Jedne były mocne, przytłaczające, gryzące, nieprzyjemne. Były syntetycznymi dziwactwami ludzi. Spalinami, olejami, plastikiem, asfaltem. Inna zaś były nimi… ludźmi. Te były słodkie, choć każdy inaczej. Jedne z nutką kwiatowych aromatów, tak pachniały młode dziewczęta. Delikatne jeszcze, o czystych ciałach i bystrych spojrzeniach. Słodycz innych była wręcz ciężka, przytłaczając i lepka, a mimo to kusząca. Te zapachy były dziećmi wyganianymi do snu sprzed telewizorów. Inne pachniały mocno, a w słodyczy były nuty kwaskowatego odoru, czasem goryczy. Mężczyźni.
Spojrzałem w dół. Wpatrywałem się chwilę w kolorową, świecącą różnobarwnie plamę. Plama poruszała się wciąż. Była światłami samochodów, latarni i bilbordów, odbijającymi się od mokrej jezdni. W tej plamie przebiegali ludzie. Ich serca biły szybko. Płuca łapały hausty powietrza kiedy spieszyli się, by nie zmoknąć. Dlaczego tak bali się deszczu? Deszcz nie był zły. Sprawiał, że zapachy zostawały na ziemi dłużej, płynąć w dół i pozwalając mi delektować się nimi.
Te odgłosy, zapachy. Sprawiały, że mimowolnie oblizywałem kły spragnione krwi i mięsa. Żołądek skręcał mi się i kurczył. Irytowało mnie jego burczenie. Miałem wrażenie, że każdy może je usłyszeć.
Wyczułem zapach. Słodki, ale o ciężkiej, piżmowej nucie. Z zapachem mieszał się inny, ostrzejszy, kwaśniejszy, męski, ale on już słabł, wietrzał. Może i zapach nie był najpiękniejszym, ale był dobrym an tyle by być jedzeniem. Ludzie dzielili się na tych, którzy byli potrzebni i tych, których nikt nie szukał.
Przebiegłem po dachu. Szybko, cicho. Skoczyłem na następny, później kolejny. Zdradzał mnie ledwie szmer, którego nie mogło usłyszeć stworzenie inne niż mojego pokroju, a i to wątpliwe. Mogłem być przecież ledwie większa kroplą deszczu pośród miliona innych.
Spojrzałem w dół, w ciemniejsza niż pozostałe uliczkę. Dostrzegałem kontury kobiety. Szła pospiesznie, choć wolniej niż inni. Zupełnie jakby nie chciało jej się nawet biec. Zsunąłem się więc za nią. Nie usłyszała. Poczuła za to moje ramiona, które zacisnęły się wokół niej. Moje dłonie zacisnęły się wokół jej ust. Ścisnąłem, usłyszałem charkot, chrupnięcie. Serce uderzyło jeszcze dwa razy, po czym ucichło.
Uskoczyłem w stronę ściany, skryłem się w głębszym cieniu, bo moich uszu doszedł szmer, którego nie powinno tu być. Nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Byłem głodny, a ledwie krok dalej, na ziemi, spoczywało ciepłe jeszcze żarcie.
<Kto mi przeszkadza i czy mnie widzi? Zamordowałem czyjąś znajoma czy podkradłem komuś cel?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz