środa, 31 sierpnia 2016

od Virága

Czasami Virág naprawdę zaczynał poważnie zastanawiać się nad zmianą hobby. 
Znaczki pocztowe z pewnością nie wyrywałyby co chwilę stron drogiego albumu, obrazy nie groziłyby zalaniem podłogi na przynajmniej dwóch piętrach, a utrzymanie kolekcji szpilek pożerałoby rocznie znacznie mniej pieniędzy, niż akwarium takich rozmiarów. Wampir mógłby przynajmniej wymienić inwentarz na coś mniejszego...i może mniej drapieżnego. Takie ranchu na przykład na pewno przy każdej okazji nie próbowałoby go pozbawić palców - a nawet jeśli, i tak nie dałoby rady  boleśnie ugryźć. 
A Berkenye owszem.
Prapłetwiec właśnie demonstrował swoje możliwości, zaciskając masywne szczęki na palcach wampira i szarpiąc uporczywie. Jako jeden wielki dwumetrowy mięsień z lekką nadwagą, który całymi dniami wyleguje się tylko na żwirze za korzeniem, miał przerażającą ilość niewykorzystanej energii, którą teraz postanowił chyba spożytkować na wyrwanie swemu właścicielowi ręki. Virág siłował się z nim przez dłuższą chwilę z rękami po łokcie zanurzonymi w wodzie, która powoli mętniała od piachu poderwanego gwałtownymi ruchami, a tuż przy miejscu ich starcia zaczęła nabierać niepokojąco rubinowego koloru. Usilnie próbował zmusić rybę do otwarcia pyska. Zdołał wykorzystać niemal cały zasób rodzimych przekleństw, nim w końcu uwolnił rękę.
- W następne święta wylądujesz na talerzu, obiecuję ci to - warknął i zacisnął zęby, oglądając poharatane palce. Prawdopodobnie rany wyglądały wyjątkowo źle - nawet jak na miarę dzieł Berkenye - ale lejąca się z nich obficie krew nie pozwalała stwierdzić tego na pewno. 
No cóż, pozostawało się tylko cieszyć, że ryby nie można zarazić wampiryzmem.
Virág owinął dłoń w kilka warstw chusteczek, by chociaż trochę zatamować krwawienie, i ruszył na poszukiwania bandażu, wciąż mrucząc pod nosem przekleństwa. Fakt, że w łazience na górze go nie znalazł, a jego prowizoryczny opatrunek już po chwili zaczął intensywnie przeciekać, ani trochę nie polepszył mu nastroju.
Gdy wampir schodził na dół, wielki, stojący naprzeciwko schodów zegar wybijał właśnie dziewiątą. Przystanął na chwilę, przyglądając się przedmiotowi z pewną nostalgią. O ile dobrze pamiętał, otrzymał go kiedyś w prezencie od dawno już nieżyjącego przyjaciela. Westchnął. Ludzie tak szybko umierają...
Kiedy wszedł do salonu, zastał Penkę siedzącą na kanapie z w połowie opróżnioną miską płatków na kolanach i pilotem w ręce. Skakała po kanałach, wyraźnie nie mogąc znaleźć niczego odpowiedniego do śniadania.
- Boże, Penka, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zobaczę cię na nogach przed dziesiątą - powiedział tonem bezgranicznego zdumienia i uśmiechnął się, kręcąc głową. Przeszedł przez pomieszczenie i otworzył górną szufladę niewielkiej, stojącej pod oknem komody. Zerknął do niej i zamknął ją z westchnieniem. - Orientujesz się może, gdzie zapodziały się wszystkie bandaże?

<Wybacz że takie nijakie, nie miałam pojęcia co napisać. ;^;>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz